Strona:Bracia Grimm - Baśnie (Niewiadomska).djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

oczyma, uśmiechała się życzliwie bezzębnymi usty i powtarzała zwykle:
— Nie dziw się, dobry człowieku, że taka stara ciężko pracować jeszcze muszę; każdy z nas dźwiga jakiś ciężar na tej ziemi, inaczej być nie może. Dopomóż zresztą starej, kiedy dobra wola.
Ale nikt się do pomocy skorym nie okazywał, przeciwnie, każdy znalazł zawsze jakąś wymówkę, aby się usprawiedliwić w oczach starej wiedźmy.
Razu jednego w piękny dzień jesienny młody rycerz, który zbłąkał się na polowaniu, jechał przez las wolnym krokiem. Dobrze mu jakoś było tu samemu, słońce tak wesoło przyświecało z góry, łagodny wietrzyk poruszał gałązkami, ptaszki śpiewały, las pełen był życia i wesoło w duszy było rycerzowi. Wtem na niewielkiej zielonej polance, ozłoconej ciepłymi promieniami słońca, ujrzał pochyloną staruszkę, która klęcząc ostrym sierpem żęła szmaragdową trawkę i składała ją do wielkiej, rozpostartej płachty. Obok stały dwa kosze, pełne dzikich gruszek i jabłek leśnych. Staruszka, jak zwykle, pozdrowiła go uprzejmie.