kroplisty ściekał po twarzy. Nie odpoczywaliśmy tutaj; lecz zaraz za przewodnikiem Maciejem drapaliśmy się w górę po bystrém, nagłém zboczu Swinnicy, pośród ogromnych głazów granitu, i o godzinie pół do piérwszéj stanęliśmy na niższym szczycie, gdzie znaleźliśmy drążek postawiony tutaj przez oficerów kwatermistrzostwa w czasie zdejmowania naziomu. Profesor wbił swój drążek między skały, zawiesił nań barometr w celu zrobienia pomiaru i wysłał Sieczkę, aby rozglądał się w okolicy, czyby na szczyt wyższy wydostać się przypadkiem nie można, gdyż koniecznie chciał zmierzyć wysokość szczytu najwyższego w polskich Tatrach. Puścił się Sieczka jak koza granicą turni, przeskakując rozpadliny ponad przepaściami z narażeniem życia, tak iżeśmy wszyscy odwrócili oczy, nie mogąc patrzéć na takie zuchwalstwo jego, a na wołania nasze nie zdawał się zważać; wreszcie znikł nam z oczu. Pół godziny przeszło Sieczki nie było widać; poczęliśmy się niepokoić, gdy wtém nad naszemi głowami uslyszeliśmy głos ludzki: było to wołanie Sieczki, który, stojąc na najwyższem szczycie Świnnicy, wywijał kapeluszem i wołał „Wiwat“. Wkrótce atoli znikł jak kamfora. „Więc Sieczka wszedł“, mówił do nas kochany profesor, „ale my nie wejdziemy, bo tędy, którędy on szedł, żaden z nas nie odważyłby się drapać w górę“. Ale niezadługo obaczyliśmy Sieczkę dążącego z dołu na nasz szczyt i wołającego: „Jest już droga na Swinnicę.“
Z radością niewymowną zerwaliśmy się wszyscy na równe nogi i każdy zabrawszy swoje manatki, spuściliśmy się z wiérzchołka, aż przybyliśmy nad krawędź źlebu spadzistego, którego brzeg przeciwległy, stromy, urwisty wydawał się niepodobnym do przebycia. Ten téż żleb zawracał każdego, zmuszając go do zadowolenia się zwiédzeniem niższego szczytu Świnnicy. Krawędź ta jest ostra, wysoka na kilka metrów i w jedném tylko miejscu przez wązką szczelinę pozwala wyjść na wiérzch. Przeprawa przez tę szczelinę nie jest bardzo miłą. Przybywszy poza tę krawędź, ujrzeliśmy śliczne panorama, a mianowicie dolinę Pięciu Stawów. Otóż po nader stroméj pochyłości ponad tą doliną wspinaliśmy się na wiérzch, już to trzymając się głazów, już téż trawnika i pełzając na czworakach. Droga coraz stromiéj i przykrzéj pnie się; gorąco dopieka, pot leje się z oczu, profesor co chwila staje i wyciera spotniałe okulary, aż wreszcie idąc zwolna krok za krokiem przez małą szczelinę, stanęliśmy na szczycie, pierwszy Sieczka, drugi nasz profesor, ja trzeci, p. Librowski czwarty, a jego przewodnik, którego nawiska nie pomnę, piąty.
Była to godzina 2. Piérwszą rzeczą było wbić i zawiesić barometr. Poczém usiadł sobie każdy w dogodném i bezpieczném miejscu i każdy zachwycał się cudnym widokiem na całe Tatry. Szczyt Świnnicy jest poszarpany, nagi, granitowy. Powiérzchnia jego czyni 4 m. długości, a 3 m. szérokości, tak iż mało osób nań zmieścić się może; na krawędziach zaś wiszą prawie ruchome głazy nad strasznemi przepaściami. Czas był cudowny, ciepło i cisza najzupełniejsza.
Strona:Bronisław Gustawicz - Kilka wspomnień z Tatr.djvu/48
Ta strona została skorygowana.