Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/106

Ta strona została przepisana.

drzew. Pozdrowiliśmy się hukiem pistoletu. I znowu znikli i późniéj ukazali się ostatnio śród skał, jako małe istoty wielkości wróbli.
Trza było teraz swe myśli i uczucia poświęcić saméj tylko naturze.
Ale jak mało wzajemną była dla nas w téj chwili!
Niebo ciągle zasłane chmurami, mgła szara zaciemnia dalsze widoki i kontury gór rozpływają się w niéj. Niéma ani wieżyc ani ostrych wyzębień; oryginalny téż, choć niejaskrawy koloryt szarych skał, ściemnionych, zróżowionych lub upstrzonych gdzieniegdzie bielą śniegów, już się nie odbija ostro od ponuréj zieloności kosodrzewiny. Mglista niwelacya sprowadziła wszystko do tonu jednostajnego.
Szliśmy ciągle pod górę milczący, gniéwni.
Raz tylko ta jednostajność przerwaną została. Zobaczyłem słup dymu unoszący się z pośród skał.
— Czy to z koleby juchasów węgierskich? zapytałem, chcąc się dowiedziéć coś o ich obyczajach.
— Nie, to strzelcy polują.
— Polują? chyba się grzeją lub pieką upolowaną zdobycz.
— Nie, — polują. Właśnie do polowania potrzebne im jest ognisko. Dwaj idą w górę, wgłąb doliny, i naganiają kozice ku ognisku. Kozy wciąż uciekają po jedném ze zboczów, lecz gdy zobaczą ognisko, boją się biedz daléj po tém samém zboczu i przebiegają przez środek doliny na drugie; wtedy zabijają je strzelcy zaczajeni blisko ogniska.