od czasu do czasu pobujać bez planu jak rumak po stepie, aby ochłonąć z jednostajnego wpływu że tak powiem prostolinijności, nieodłącznéj od jako tako poważnéj myśli. Nawet nie starałem się jéj okiełznać i odganiałem wszelką myśl poważnego zajęcia się stroną naukową Tatrów. Wkrótce wpełzaliśmy do namiotu i tak się skończył dzień piérwszy.
Nazajutrz obudziłem się o wpół do czwartéj. Śliczny był dla malarza widok naszego obozu. Dokoła gasnącego ogniska, z którego gdzieniegdzie słabe, przerywane płomyki wyskakiwały, leżało dziesięciu górali w najrozmaitszych pozach. Jeden położył twarz na skrzyżowanych rękach, drugi leżał na grzbiecie, z zadartą ku tyłowi głową i z rozpostartemi rękoma, inny zwinął się jak jéż w kłębek. Jedni byli otuleni w swe czuchy, tak że twarzy nie było widać, inni zaś byli odkryci, tak jakby spali w ciepłym pokoju. A chłód jak zawsze w górach, był wielki. Coby dał za to poeta, gdyby po błąkaniu się w górach natrafił nagle na takie obozowisko! Niedługo mogliśmy patrzéć na tę śpiącą gruppę, bo górale poczęli się budzić. Szliśmy w okolice nieznane; nie było więc czasu do stracenia. Ruszyliśmy o czwartéj.