— Zdałby się tu sznur, rzekłem.
— I bez sznura pójdziemy, rzekł któryś góral.
Profesor uszykował nas w ten sposób, że najprzód szedł góral, za nim pan Ludwik, potém znowu góral, profesor, daléj góral, ja i reszta górali z cięższemi ładunkami. Środek ten ostrożności był koniecznym, gdyż górale umieją zręcznie zatrzymywać spadające kamienie, w razie upadku jednego z nas, mogą swą bezporównania większą od naszéj siłą wstrzymać nie tylko spadającego ale nadto idącą pod nim resztę towarzystwa.
Weszliśmy w żleb i jakoś się szło. Jak się szło — mniejsza o to, dosyć że posuwaliśmy się naprzód. Było to wciąganie się na rękach, pełzanie całym tułowiem, popychanie się kolanami, i doprawdy cieszyć się wypadało, że nie potrzeba było używać zębów. Głównym zaś środkiem wspinania się była uwaga i oko. Bezpieczeństwo i dobry skutek polegały na wynajdywaniu wydatności skały, dość dużych i dość mocnych do utrzymania ciężaru człowieka. Forma i stan rozpadliny nie pozwalały myśléć o czém innem. W przeciwnym razie łatwo było o wypadek Trudność zwiększała jeszcze ta okoliczność, żeśmy się wdzierali pod górę po zwaliskach już pięć godzin, z małym tylko odpoczynkiem. Trzeba więc było dobywać resztki sił. Naturalnie nie obyło się bez kilku obsunięć. Pewnego razu chwyciłem się za wystający jakby koniec cegły i kamień ujęty wysunął się. Zacząłem spadać. Ale góral przyparł ręką moje golenie do skały i utrzymał mnie. Innym razem ześlizgnąłem
Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/30
Ta strona została przepisana.