mocy, aby się wdzierać z głazu na głaz. Wreszcie kamienie zaczęły się piętrzyć w ten sposób na sobie, że częścią wisiały w powietrzu, ponad ogromną przepaścią. Spostrzegłem to wtedy, gdym dla odpoczynku, czy dla widoku, oparł się o skałę i spojrzałem przed siebie. Przelękłem się. Wisiałem nad otchłanią, w któréj się oko gubiło, a stérczące ze wszech stron dziko porozrywane szczyty, powiększały grozę położenia.
Spojrzałem na podstawę, na któréj stałem. Nie była to lita skała, lecz głaz luźno leżący na innych. Nademną i podemną wisiały głazy tak samo.
Iskra elektryczna przebiegła mi po nerwach. A nuż się obsuną!... Lecz w téj chwili zreflektowałem się. Dlaczegóżby się miały obsunąć w téj chwili? Przecież pyłek zwany człowiekiem nie zaważy na ich cielskach tysiącofuntowych. Mogłyby spaść własnym ciężarem. Lecz czemuby na tę chwilę czekać miały?
Rozumowania te, choć mnie uspokoiły i uśmiéch na usta wywiodły, nie osłabiły jednak chęci jaknajprędszego wydostania się z miejsca, które miało wszelkie pozory samotrzasku, a o którego bezpieczeństwie dopiéro za pomocą rozumowania trzeba było przekonywać zmysły.
Zacząłem się znowu wdzierać po ogromnych stopniach i wkrótce dosięgnąłem szczytu.
Zwiedzenie Wirchu Kołowego wcale nie leżało w naszym planie. Profesor nakréślił sobie na karcie kierunek wycieczki, przechodzący tylko przez przełęcze i doliny. Ale przecież nie podobna omijać szczytów, i to szczytów nieznanych, gdy się jest od
Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/36
Ta strona została przepisana.