Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/37

Ta strona została przepisana.

nich tylko o kilkaset stóp! Zboczyliśmy więc na Kołowy i wcale tego nie żałujemy. Widok, który się przed nami rozpostarł, zupełnie wynagrodził niewielki trud zboczenia. Na tym potrzaskanym cyplu skały, byliśmy na granicy życia i śmierci. Od południa i zachodu otaczało nas morze skał, z pośród którego wychylały się ogromne wieżyska Łomnicy, Lodowego, Ganku, Wysokiéj, Mięguszowieckiéj, Krywania, których jednostajną: burą, szarą lub ciemną barwę przerywały tylko martwe jak one, stoczyste pola śnieżne. Od północy-zachodu i północy było już przejście do krainy życia. Tam tylko małą przestrzeń zajmowały szczyty Hawrań i Murań, a wzrok nie napotykał już bliskiéj tamy i dosięgał w dali wielkiego morza zieleni. Na wschodzie wreszcie życie kwitło w całéj pełni. Wyżyna szybko się zniżała i ginęła w dolinie obrzeżonéj i usianéj lasami. Tam się wiły błyszczące wstęgi rzek i matowe szare pasy gościńców, tam stały grupy chat, tam kilkadziesiąt wiosek i miasteczek z wieżami i białemi ich ścianami nęciło ku sobie zmęczony martwotą wzrok wędrowców. Nigdy nie miałem sposobności objąć jednym rzutem oka tak wielkiego obszaru kraju zamieszkanego; nie wiedziałem nawet, że można widziéć z jednego punktu cztérdzieści miasteczek jak na dłoni. To téż doznałem silnego wrażenia, a kontrast wiekowéj tragedyi pustkowia, jaki za najmniejszém zboczeniem linii widzenia napotykałem, bynajmniéj go nie pomniejszał.