— Na Boga! trzymajcie Sabałę.
Jest to starzec siédemdziesięcioletni, trochę niedowidzący.
Profesor znikł w kominie. Wszystko to trwało kilka sekund.
Na mnie koléj.
Stawiam krok — czuję, że pomimo dłoni Roja jest niepewny — stawiam drugi z nadzwyczajną szybkością — chwytam się za podaną ciupagę — obślizguje się — chwieję — padam — ale całą siłą nadaję pochyleniu taki kierunek, że się chwytam ręką za brzeg komina.
Przejście to było podobném do przepłynięcia nadzwyczaj rwącego potoku. Trzeba się rzucić całą siłą, i odrazu dosięgnąć brzegu. Jeśliś go dotknął palcami i trawy się uchwycił, jesteś ocalony.
Poza daszkiem komin — naturalnie bez jednéj ściany. Chwytam się górnych jego brzegów rękoma i zagłębiam w nim. Stopami szukam skrawków — ale ich niema. Wyprężam się więc jak struna — ale dna dosięgnąć nie mogę! Długość ciała z dodatkiem ręki nie starczy. Szukam znowu stopni — ale czuję tylko gładką ścianę. Pozostaje więc tylko zeskoczyć. Rzecz łatwa — ale patrzę — dno niewielkie, ścięte ukośnie, wykręcone i nierówne. Co poza niém? Nie widać?
Wtém na dnie pokazuje się głowa, która woła:
— Niech skoczą, śmiało — ja tu stoję.
Puściłem z rąk brzeg skały i runąłem na dno, gdzie mnie przytrzymał za nogi stojący poniżéj góral.
Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/46
Ta strona została przepisana.