Nie na tém koniec. Nastąpiła pionowa niemal ściana, po któréj przeprawa byłaby zupełnie niemożliwą, gdyby na niéj nie rosły trawy i krzaczki kosodrzewiny. Posuwamy się na grzbiecie zygzakiem, szukając linij mniéj spadzistych. Radzimy sobie pazurami i obcasami. Trawa na szczęście mocno siedzi w skale. Wreszcie pojawia się kosodrzewina: uczuliśmy wrażenie takie jak żeglarz, gdy zdaleka zobaczy skrawek ziemi ciemniejący na widnokręgu.
Ale mając ziemię przed oczyma, można się także rozbić o rafy podwodne. Kosodrzewina była w tém miejscu wątła; zupełnie ustępowała pod nogami. Trzeba było koniecznie stawać na jéj łodygach, tuż przy osadzeniu w skale, a przytém trzymać się dobrze ręką o krzaki wyżéj rosnące. Ale już i taka była dla nas dobrodziejstwem.
Im niżéj tém bardziéj kosodrzewina gęstnieje i tém pewniejszém jest zstępowanie. Zsuwamy się po jéj elastycznych gałęziach i ślizkich igłach, jak dzieci po wzgórzu trawiastém. Wreszcie gałęzie jéj tak zgrubiały, że zaczęliśmy po nich stąpać nogami, jakby po szeregu lin obok siebie rozciągniętych. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w żlebie, zawalonym obsuwającym się gruzem i spadającemi głazami. Żleb! to dla nas rzecz zwyczajna, prawdziwa przystań w téj chwili Tu już — po tém wszystkiém — śmiało biegliśmy po stroméj linii nadół, jakby po asfalcie.
Wszedłszy na miejsce płaskie, obejrzałem się. Stało przedemną kilkaset stóp pionowéj skały, gdzie-
Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/47
Ta strona została przepisana.