Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/53

Ta strona została przepisana.

skutek kopulastéj krzywizny boku odnogi szczytu Kezmarskiego.
Staliśmy na grzbiecie odnogi, to rzecz pewna; ale jednak nie była to jeszcze granica drugiéj doliny. Zwykle na grzbiecie takich odnóg widać obie doliny, tu zaś... Przed nami rozciągała się miednicowata zaklęsłość, jakby bańka na ramieniu polipa. Zstąpiliśmy w nią.
Czczość — oto charakter téj wklęsłości. Byliśmy jakby w kulistém więzieniu, którego dolną połowę stanowiły dość równo ułożone zwały granitu a górną niebo zachmurzone. Ani zieleni, ani nawet martwych, lecz fantastycznych zygzaków skał. Niżéj odbija się wszędzie wzrok o niedalekie szare brzegi miednicy, wyżéj o popielate sklepienie. A przytém cisza... przerywana tylko naszemi krokami. Jakaż przejmująca pustka, jaka okropność nicości!
Jużem przywykł do martwoty, któréj wnętrze Tatr jest obrazem. Ale tu, w tém pudle, tak mi było smutno, taka mnie tęsknota ogarnęła za szérokiemi widokami, jak gdybym był sam na świecie, jak gdybym stąpał samotny po kraterze księżyca, z którego już niepodobna się wydobyć.
Ale wrota więzienia otwarto. Wychodzimy na brzeg, wstępujemy na mały taras i odrazu roztacza się przed nami daleki krajobraz. Zachód słońca na prześliczném ożywioném podhalu. Co za szalony kontrast. Wiatr, w téj chwili nasz przyjaciel, zmiótł wszystkie chmury. Białe wieże zróżowiały, zieleń