nad kosodrzewiną. Ale Tatar, nauczony wczesném doświadczeniem, wniósł, że trzeba się posunąć niżéj. Ponieważ za kosodrzewiną, mówił, jest „wolarnia“, więc bezwątpienia znajdziemy wyrąbaną w kosodrzewinie perć, która nas najlepszą drogą zaprowadzi. Nikt nie chciał protestować, choć to była dłuższa droga, bośmy pamiętali wczorajsze fiasco.
Przytém mieliśmy w perspektywie zobaczenie ogromnéj wolarni, spotkanie się z życiem, ruchem, pogadanie z juchasami.
Poszliśmy za Szymkiem.
Z początku przedzieraliśmy się przez kosówkę, ale niezadługo natrafiliśmy na dobrą perć. Idziemy po niéj, weseli, śmiejący się, tymczasem perć się kończy na jakimś placyku ogołoconym z kosodrzewiny. Rozbiegamy się na okół i zaczynamy szukać, każdy na własną rękę. Wreszcie znajduje ktoś coś podobnego do perci, w przedłużeniu piérwszéj. Idziemy nią. Ale to nie perć. Coraz około ramion gęściéj, coraz pod nogami błotniściéj, wodniściéj, nierówniéj. Matnia taka, że ani rusz. Wracamy się więc na ów placyk i innéj perci szukamy. Idziemy z kwadrans, i znów spostrzegamy, żeśmy się zawiedli. Uśmiéchy już dawno zniknęły z twarzy, rozmowy zamilkły, gniewni milczymy lub sarkamy na Szymka. Ten z Rojem latają jak oparzeni, ale perci znaléźć nie mogą. Znużeni, znudzeni, zniecierpliwieni, skwaśnieli, siadamy pod kosodrzewiną i paląc papierosy czekamy na rezultat ich poszukiwań. Milczymy, ale co chwila któś się odezwie:
Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/57
Ta strona została przepisana.