wało im się, że trzeba zejść nań, że ztamtąd będzie droga. Uczynili to — lecz znaleźli się w takiéj pułapce, z któréj wyjść nie można. Byli otoczeni gładkiemi skałami i przepaściami. Wrócić się nie można, bo skrawek za wysoko leżał i był od nich przedzielony skałą niedającą punktów oparcia. Pozostał im więc tylko jeden środek ratunku. Zaczęli krzyczéć.
Co znaczy głos wołającego na puszczy — wszyscy wiemy. Lecz tonący brzytwy się chwyta...
Na szczęście, szedł wtedy na Łomnicę Tatar z towarzystwem polskiém. Usłyszawszy wołanie, pobiegł na galeryjkę i wystraszonych Węgrów powyciągał z pułapki za czupryny.
Nie poszliśmy więc galeryjką na lewo, lecz skierowaliśmy się naprawo, ku temu punktowi gdzie się zaczynała: Zawalał ją tam wielki czworograniasty głaz, który trzeba było okroczyć. Nie było to nic trudnego; Roj jednak z nadzwyczajnem zajęciem koło niego się krzątał, szukając nad nim miejsca oparcia dla ręki. — Kamienia się chwycimy, rzekłem, i przejdziemy.
Góral spojrzał na mnie z uśmiéchem i nic nie mówiąc, wskazał na szczeliny, któremi głaz był oddzielony od litéj skały. Dodanie mu ciężaru z boku przechyliłoby go i runąłby z trzymającym go w objęciach. Chwyciłem się więc skały nad nią i przeszedłem wprost na ścianę poszarpaną granitu, z któréj stérczały jakby końce warstw skalistych, tworząc rowy gładkie i bardzo strome. Najczęściéj w rowach
Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/72
Ta strona została przepisana.