zmieszany z szumem deszczu. Dziwnie on brzmi w moich uszach.
Opryszki? To być nie może. Wszakże ich dawno już nie ma. Ale czyżby powstać nie mogli nowi „walni zbójnickowie?“ Któż zaręczy za zdziczałych juchasów, za węgierskich strzelców uganiających się za kozicami?
Fantazya roi, lecz rozum jéj się opiera. Oglądam się dla zapytania górali, aby usłyszéć potwierdzenie głosu rozumu. Ale pozostali daleko, obciążeni tłomokami.
Wreszcie nadbiegli.
— Słyszeliście wołanie?
— Słyseli.
— Co to za głosy?
— A to nasi wołają byśmy do nich chybali (biegli).
— A gdzie oni są?
— A.... zobaczymy.
Mknę daléj śród gęstéj ulewy. Rozwarły się poprostu śluzy i upusty niebieskie. Kierujemy się ku ognisku głosu. Wychodził on z pod samotnego głazu, wielkiego jak dom. Jedna z krawędzi skały była ścięta łukowato i pod tém sklepieniem siedzieli towarzysze. Profesor przyjął mnie zaraz na wstępie głośnym śmiéchem i wyrazami:
— Przyznasz pan, że nad szaleńcami niebo rozciąga opiekę.
— Zsyłając taki dészcz?
Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/91
Ta strona została przepisana.