wnym, jak czoło Jowisza rzucającego gromy. To dalekie, bezgraniczne rozlewanie się tonów, ta nieokréśloność, nieskończoność całości, ten niejako brak planu, charakter improwizacyjny i dziki, mają zaiste w sobie coś oryginalnie uroczego i porywają bez oporu umysł w sferę działań nieokiełznanych żywiołów, gdzie wiatr rozmawia ze skałami i z drzewami igra, lub burzy wszystko szalenie, gdzie samotna cyganka marzy przy huku górskiego potoku lub fal oceanu...
W kawiarni mieliśmy przyjemność poznać prezesa węgierskiego Towarzystwa Karpackiego p. Egidyusza Berzewiczy’ego, oraz dra. Lomnitzera, profesora fakultetu medycznego w Peszcie. Wczoraj poznany dr. Téry, przedstawił mi szczupłego śniadego, dwudziestoletniego Węgra, który się mnie natychmiast zapytał:
— Czy to panowie byli onegdaj w okolicy Baranich Rogów?
— My! A więc pan był na Łomnicy?
Podaliśmy sobie poraz drugi ręce i uścisnęliśmy się serdecznie, jakby dobrzy znajomi po długiém niewidzeniu. A widzieliśmy się dopiéro onegdaj po raz piérwszy, z odległości takiéj żeśmy nie widzieli się większemi jak liszki, i rozmawialiśmy z sobą tylko hukiem prochu... Doprawdy jest coś szczególnego w takich porywach.
Cała reszta dnia tego zbiegła nam bardzo wesoło, czasami komicznie, nie bez pewnego odcienia nieprzyjemności.
Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/98
Ta strona została przepisana.