rętwieniu kończącą. Biało — a nic nie widzę, głucho — jakbym sam był na świecie.
Wszystko wsiąka w tę zimną, mglistą, watową wilgoć.
Byłem przestraszony, jak jaskółka, gdy nagle słońce się zaćmi, jak wróbel wsadzony pod klosz machiny pneumatycznéj.
Naraz następuje zmiana. Rozjaśnia się niespodziewanie. Tak dziwnie jest mi jakoś!... Mglisto a jednak jaskrawo....
Jestem porwany, uniesiony w grę zjawisk, jakby ich cząstka. Nie rozważam objektywnie tylko czuję. Moje ja rozpłynęło się pod napływem niebywałych wrażeń.
Mgła się rozpierzcha a z nią moja świadomość. Przestaję być sobą. Jak to strasznie....
Wciąż tętnią mi w mózgu słowa Asnyka ze „Snu grobów“:
Z razu myślałem, że mnie ból pokona,
Że mnie wstręt zdławi a przestrach oniemi,
I że ta próżnia niebios nieskończona,
Co bez powietrza zda się i bez ziemi,
Mnie, w nieruchome opasawszy skręty,
Z cieniami tylko porówna czarnemi,
I że w tę straszną ponurość wsiąknięty
Przepadnę głucho bez łez i bez jęku,
Zaprzepaszczony gdzieś i rozpierzchnięty.
Ach! jak nieprzyjemnie rozrzedza się ta próżnia „co bez powietrza zda się i bez ziemi.“ Wraz z nią się rozpraszam!
Coraz rzadziéj, coraz światléj, coraz jaśniéj. Coś szarzeje w oddali, przybiera niewyraźne kształty przechadzających się ludzi, jakby duchów pokutujących. Spoglądam w górę, widzę we mgle profesora siedzącego na kamieniu.
Zobaczywszy człowieka, odzyskałem panowanie nad wrażeniami. Idę ku niemu. Znów mgła gęstnieje i znowu tonę w białéj pomroce. Ale idę daléj w prostym kierunku i zbliżam się do profesora.
— Trzeba wrócić do towarzyszy, rzekłem.
— Tak, odparł krótko profesor.
O położeniu naszém ani słowa nie przemówiliśmy. Nie byłoby celu — mieliśmy obadwa dokładną świadomość stanu rzeczy.
Zaczęliśmy schodzić ku towarzyszom. Byli zgromadzeni w jednym punkcie. Najprzód mi w oczy wpadł jeden z przewodników, który się trząsł z zimna, jakby przy silnym napadzie febry. Zęby szczękały a ramiona latały jakby wahadło.
— Czy wrócili Rój i Tatar?
— Nie....