z litéj skały, którego się czepiałem rękoma. Ale palce były tak skostniałe, żem ich nie czuł. Musiałem okiem sprawdzać, czym rzeczywiście się chwycił nierówności. Gdy już mi prawie tchu brakło i gdy wał stał się niezmiernie spadzistym, prosiłem Roja, aby mi rękę podał. Sądziłem, że zmęczony góral jeszcze silniejszy od Warszawiaka. Roj chwycił mnie za dłoń i chciał ciągnąć w górę; ale ja żadnéj ulgi nie czułem. Może prędzéj mógłbym jemu pomódz.
Wreszcie stajemy na wyłomie, na przełęczy. Cieszymy się, ale nie zupełnie. Nie mamy pewności czy niżéj nie natrafimy na nieprzebyte urwiska.
— Czyś zbiegł, aż na dół? pytamy Roja.
— Nie, ale wiem, że puści.
My jakoś nie zupełnie wierzymy. Ale gotujemy się do zejścia.
Jesteśmy niezmiernie zmęczeni i zgłodniali. Ale czasu nie ma: łyk wódki musi starczyć za obiad. Mamy zapasy w workach, ale nie ma czasu na ich rozpakowanie. Ułamałem kawałek od kromki chleba, którą jadł Rój i to było drugiém i ostatniém daniem. Góral podał mi jeszcze kawałek, alem go schował do kieszeni palta na większą potrzebę. Wszakże jeszcze kilka godzin do celu!
Gryząc chléb, rozcieraliśmy skostniałe ręce śniegiem, aby zapobiedz odmrożeniu.
Biegniemy na dół, a górale jakoś niespokojnie spoglądają na siebie.
Spostrzegłem to i zrozumiałem. Nie byli pewni drogi.
— Mój Wojtku, czy jesteś pewny, że nas puści na dół.
— O puści, puści! Jakem tylko ten kamień zobaczył...
— Dobrze, ale tu niżéj możemy zbłądzić. Mgła jest wprawdzie mniejsza, ale zawsze mgła.
— O nie bójcie się, wtrącił Sieczka, już ja tutaj dobrze znam drogę.
Deszcz ani na chwilę padać nie przestawał i wsiękał w odzież. Nie gniewało już nas to, że jesteśmy okryci mokremi okładami, bo przy szalonym biegu na dół zgrzaliśmy się zupełnie i raczéj upał niż zimno czuliśmy, ale ciężar naszéj odzieży znacznie się powiększył, i bezpożytecznie siły nam zabierał.
Gdy już ani kropla wody nie mogła się zmieścić w porach naszéj odzieży, deszcz bardzo się zmniejszył i mgła przerzedła. Zobaczyliśmy wtedy po lewéj stronie śliczny „staw pod Jaworowemi sadami“ otoczony stromym i nagim skalistym lejkiem, podobny do „Czarnego stawu nad Rybiem“ (Morskiém okiem). Rozmiary skał okolicznych były kolosalne.
Strona:Bronisław Rejchman - Wśród białéj nocy.djvu/13
Ta strona została przepisana.