Droga przez dolinę W. Staroleśniańską wiedzie wśród wysokich grzbietów gór, obok kilku wspaniałych wodospadów, z których ostatni spada przy wejściu do Małéj Staroleśniańskiéj. Tam grzbiety są jeszcze wyższe, stromsze, piękniejsze, ale potok staje się jednostajniejszym. Drzewa już dawno pozostawiliśmy za sobą, kroczymy tylko po gołych kamieniach wśród traw, mchów i kosodrzewiny. Idziemy zwolna, bo mamy dużo czasu. Rozmowa dotychczas niezmiernie wesoła, zaczyna milknąć, deszczyk od czasu do czasu przepaduje, chciałoby się trochę odpocząć i nakazać milczenie grzesznemu ciału, które za pośrednictwem żołądka zaczyna przekonywająco przemawiać do dusz tatrzańskich. Jakkolwiek były one syte wrażeń, jednak dały ucha głodnemu, co według mnie, za wielką zasługę poczytać im należy.
Wreszcie stanęliśmy przed naszym hotelem. Był to głaz wielki jak chałupa. Od zachodu miał on wycięcie, pod którego stropem schronić się mogło przed deszczem 6 do 10 osób. Rozsiedliśmy się pod naturalnym granitowym dachem na kamieniach. Jak tu dobrze, mówił każdy — deszcz nie pada.... Ale na nieszczęście koléba tu była tylko z dwóch stron zasłoniętą, z północy zaś i zachodu wpuszczała, wiejący wówczas, silny podmuch wiatru, któryby na nas kierował, ogień i dym watry mającéj się rozłożyć u wejścia a koniecznéj do utrzymania chociażby tylko znośnéj temperatury w kolebie podczas nocy. Jeden więc z turystów poszedł z Sieczką na poszukiwanie lepszego legowiska. Wkrótce wrócili z radośnemi twarzami, albowiem znaleźli o wiele większą kolébę, z trzech stron zasłoniętą, a otwartą tylko ku zachodowi. Jakkolwiek i w téj mogliśmy się spodziewać dymu, najlepiéj odpowiadałaby nam koléba z wejściem od południa lub południo wschodu, jednakże od razu zdecydowaliśmy się na nią, gdyż takie naturalne schronienia są bardzo rzadkie w Tatrach, i jeśli aż dwa się znalazły w jednéj dolinie to doprawdy należało to poczytywać za szczęście, a szukanie koléby z dogodniejszém przy tym wietrze wejściem byłoby tém, co szukanie róży bez kolców.
To nie koléba — to pałac. Wyobraźcie sobie ostrołukową arkadę czterołokciowéj szerokości, długości i wysokości, wykutą w skale granitowéj. W tym gotyckim budynku można nie tylko siedziéć ale i stać, i do spania dla sześciu turystów będzie dość miejsca. Wprawdzie w głębi i po bokach sklepienie zbyt się obniża, ale, mój Boże, cóż jest zupełnie doskonałego pod słońcem! Troszeczkę kapie także ze szczelin, ale wedle zdania dwóch lekarzy należących do wyprawy, prysznic taki jest bardzo zdrowy na oczy i nos. Krople te wprawdzie zawierały w rozpuszczeniu części mineralne, i mogliśmy się obudzić ze stalagmitami na nosach, ale od przybytku głowa nie boli.
Strona:Bronisław Rejchman - Wśród białéj nocy.djvu/4
Ta strona została przepisana.