go z taką chciwością, jakiéj nigdy nie doznałem przy piciu najlepszych win. Następnie na zakąskę dał nam profesor po „talarku“. Są to kruche ciasteczka, wielkości dziesiątki miedzianéj, które pieką profesorowi w domu na każdą wycieczkę. I talarki te, co prawda pięknemi rączkami przyrządzane, połykałem z takiém łakomstwem, jak dziecko wyroby cukiernicze. Nie wiedziałem zkąd mi to się wzięło. Dopiéro późniéj zreflektowałem się, że ruch i powietrze uczyniły mnie tak łakomym.
Wkrótce ruszyliśmy daléj, rozmawiając o życiu pasterskiém i o delicyach napotykanych w szałasie. Unosiliśmy się szczególniéj nad kwaśną żentycą. Jednakże niezadługo musieliśmy przerwać rozmowę, albowiem Tatar prowadził nas przez las gęsty błotnisty, w którym korzenie, mech, kamienie i gałęzie składały się na to, aby pochód czynić jak najtrudniejszym. Przebrnęliśmy wreszcie ten las dziewiczy, nie wiém ile razy potknąwszy się lub zawadziwszy o gałęzie i doszliśmy do miejsca, od którego grunt zaczął się daleko stromiéj niż dotąd wznosić ku górze. Szliśmy z pół godziny po głazach silnie w ziemię stoku wmurowanych. Zapytałem się czy tak pewny punkt pod nogami prowadzi aż do samego Czeskiego stawu, do którego teraz bezpośrednio dążyliśmy.
— Niewiele gorszy, brzmiała odpowiedź.
Ponieważ ani p. W., ani ja nie znaliśmy wodospadu, czyli jak górale wodospad nazywają, siklawy z stawu Czeskiego, więc udaliśmy się na prawo, aby go zobaczyć w całéj długości. Towarzyszył nam jeden góral, reszta zaś towarzystwa udała się na lewo, drogą nic ciekawego nieprzedstawiającą, lecz lepszą.
Idąc ku siklawie, straciliśmy wkrótce pewny grunt pod nogami. Weszliśmy na głazy kańciaste, luźno na stoku góry leżące, chyboczące się niemal za każdém stąpnięciem.
— To są klawise — odezwał się góral.
Nazwa była bardzo odpowiednią, bo rzeczywiście głazy usuwały się tak z pod nóg, jak klawisze pod naciśnięciem palców.
Dotarliśmy wreszcie do punktu, z którego widać było z trzech stron zakrytą srébrną wstęgę wody. Dla tego widoku i dla odpoczynku po niezmiernie utrudzającéj drodze usiedliśmy na lepiéj trzymających się kamieniach i z kwadrans wpatrywaliśmy się wciąż w pęd srébrzystego płynu, rzucającego się ze skały na skałę, liżącego odwieczne granity i rozpylającego się w powietrzu.
Nasyciwszy się widokiem, postąpiłem daléj.
Droga stawała się coraz stromszą. Usiadłem znowu na kamieniu. Byłem osamotniony, p. W. bowiem przypatrywał się jeszcze z niższego punktu siklawie a przy nim góral pozostał.
Strona:Bronisław Rejchman - Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką.djvu/17
Ta strona została przepisana.