cygara w pudełku, z tą tylko różnicą, że skrajne cygara mają nad sobą deseczkę w takiéj saméj wysokości jak środkowe, zaś prof. Chałubiński i ja, którzyśmy na brzegach leżeli, mieliśmy po nad sobą płótno stropu w wysokości kilku cali z jednego, a kilkunastu z drugiego boku. Gdy więc wiatr zawiał, — a wiał w nocy silny wicher, płótno drgało i uderzało o moje policzki, tak żem się po dwugodzinnym co najwyżéj, twardym śnie obudził i już więcéj zasnąć nie mogłem. Widocznie tego samego doświadczył losu profesor, ale się nań nie skarżył, gdyż się na nic podczas wycieczki nie skarży. Abstrahuje od wszystkiego. Leżałem ze dwie czy trzy godziny, myśląc że zasnę, ale napróżno. Płótno nie dawało mi spokoju, a ciągłe leżenie w grubéj warstwie powijaków, jako pozbawiające wolności ruchów, tak mi się sprzykrzyło, żem postanowił wyjść a raczéj wyśliznąć się z namiotu. Chciałem się położyć przy gasnącém ognisku, myśląc że zasnę. Lecz górale wyprowadzili mnie z illuzyi, opowiedziawszy, że sami spać nie mogli z powodu zimna. Wiatr bowiem zwracał ogień w coraz to inną stronę i budził nietylko tych, od których go odwiéwał, ale i tych, na których go kierował, ziębiąc pierwszych a parząc ostatnich. Przekonałem się wkrótce, że o spaniu w tak przejmującym chłodzie ani mowy być nie może i bardzo byłem zadowolniony, gdym zobaczył wysuwającego się z namiotu profesora, który nas zawiadomił, że wkrótce ruszymy w drogę.
— Czyż ja podołam tym trudom, po śnie dwugodzinnym? Myśl ta wielce mnie zakłopotała. Ale ponieważ nie było dwóch alternatyw do wyboru, więc myśléć o tém przestałem i pobiegłem za towarzyszami wyprawy, którzy po bohatérsku, zdjąwszy z siebie w takiém zimnie palta i serdaki, myli się w potoku. Poskoczyliśmy potém bardzo raźnie na śniadanie, składające się z herbaty i chléba z masłem.
— Cóż pan profesor sądzi o pogodzie, zapytałem dr. Ch.
Poznałem po minie, że jakoś nie bardzo dowierza jéj stałości.
— Spodziewam się, że dziś jeszcze będzie dészcz padał, ale nieprędko; może mu się jeszcze wymkniemy.
Spojrzałem dookoła. Niewielką część sklepienia niebieskiego można było widziéć. Byliśmy jakby w kadzi, z któréj kilka klepek odpadło. Widziałem tylko nad sobą pogodne niebo i lekko zaróżowione od wschodzącego słońca wierzchołki gór.
Dochodziła już piąta, puściliśmy się więc w dalszą drogę.