Strona:Bronisław Rejchman - Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką.djvu/31

Ta strona została przepisana.

— Jużem słyszał, rzekłem, lękając się oczu oderwać od kamieni, na które trzeba było wstąpić..
— No więc śmiało, ale ostrożnie, zakonkludował profesor, uśmiechem dodając nam odwagi.
Szliśmy téż śmiało a ostrożnie i przebyliśmy szczęśliwie to miejsce, wywołujące tak przykre dla profesora wspomnienie niebezpieczeństwa, w którém się kilku towarzyszy jego znajdowało i niezadługo potém znużeni i zziajani, bez sił prawie (stosuje się to przynajmniéj do p. W. i do mnie) znaleźliśmy się na przełęczy zwanéj Wagą.
Było około dziesiątéj. Więc 5 godzin wspinaliśmy się na Wagę, wyszedłszy z nad czeskiego stawu.
Zaprawdę poważna ta Waga! Obwinąwszy się w pled dla ochrony od zimnego wiatru, który bardzo silnym bywa na tych wysokościach, rzuciłem się w porosłą trawą kotlinkę na urwisku. Zamknąłem oczy, pragnąc wypoczynku dla wszystkich zmysłów. Sądziłem, że będę tak leżał z godzinę, ale już po kilku minutach pierwszy najsilniejszy napad znużenia przeminął. Otworzyłem oczy i spojrzałem przed siebie. Widok był czarujący. Przed sobą miałem „Ganek,“ szczyt zupełnie niedostępny, drażniący oczy każdego „porządniejszego turysty“, z prawéj strony — „Wysoką“ wprawdzie nie najwyższą w Tatrach, ale odznaczającą się przystępem jednym z najtrudniejszych. Z lewéj były „Rysy nad Morskiém Okiem,“ a wszystkie te szczyty wychylały swe głowy z pośród wzbałwanionego morza skał, obsypanych u podstaw stoczonemi z wierzchów kamieniami, lub śniegiem.
Pusto i smutno jest w téj okolicy, tak jak w ogóle w tych punktach Tatr, gdzie drzewo, ani krzew utrzymać się nie może. Gdzie spojrzysz, szary ponury kamień zatrzymuje twój wzrok. Nie zobaczysz ani ptaszka nad głową, ani muszka nawet nie siądzie ci na twarzy. Pragnąłbyś ją widzieć wśród téj martwoty, jako coś żyjącego. Ale i ona unika ruiny i ona bowiem zmarłaby zgłodzona w tym labiryncie skał ku niebu strzelających, zginęłaby, tak jak ty wędrowcze, gdybyś się w tém pustkowiu znalazł bez chleba i bez przewodnika.
Jest to zaiste obraz świata zmartwiałego — majestatycznie ponury, wielki swą dzikością, straszny martwotą. Człowiek czuje się tam tak obcym, jak obcymby się poczuł na martwym, bezwodnym, skalistym księżycu. Doré miałby tu doskonały materyał do ilustracyi piekła Dantego. Gdy pierwszy raz wstąpisz w tę krainę kamieni, gdzie straszna cisza przerywana jest tylko dzikim poświstem wichru, lub hukiem gromu, jesteś przerażony i instynktownie stajesz jak wry-