więc było ostróżnie zachowywać się na tym szczycie. Tymczasem profesor zeszedł na sam jego brzeg i tak zatopił swój wzrok w stronę, gdzie najwyższy z szczytów, Gierlach (2.659 m., 8.414 stóp) wznosi swe czoło, że zapomniał widocznie, gdzie stoi, bo nie patrząc posunął się na bok. Zachwiał się nieco. Chciałem krzyknąć instynktownie, lecz głos mnie w piersi zamarł. Jednakże profesor w oka mgnieniu odzyskał równowagę. Po chwili znowu się zachwiał — i znowu poczułem jakby mnie kto hakiem szarpnął za cały systemat nerwowy. Ostrzeżenie z mojéj strony byłoby z pewnością nieusłuchaném, profesor skarciłby mnie niezawodnie za brak zaufania jego doświadczeniu i śmiałby się jako z nowicyusza. „Przecięż profesor nie jest dzieckiem, pomyślałem, i wié co robi.“ Milczałem więc i wyciągnąłem się znowu wygodnie na kilku głazach, bynajmniéj płaszczyzny niestanowiących.
Jednakże nie mogłem się uspokoić, dopóki profesor nie usiadł. I potém nawet długo jeszcze nerwy moje nie mogły powrócić do równowagi. Być może, iż zmęczenie przyczyniło się do tego, — ale drżałem.
Pan Ludwik przez cały czas téj nieméj kilkuminutowéj sceny patrzył w inną stronę, rozpytując się Tatara o nazwy pomniejszych szczytów. Dobrze, iż jéj nie widział, bo uczucie synowskie jeszcze większym wstrząśnieniom by uległo.
— Pan profesor tak mało ostróżności zachowuje, rzekłem, nie mogąc się już wstrzymać od uwag.
— Gdzie, kiedy?
— A tutaj ot, nie patrząc stąpał pan i zachwiał się parę razy.
— Ech! to nic.
Nie było na to co odpowiedziéć.
Ruszyliśmy wkrótce z miejsca. Z początku szliśmy tą samą drogą, którąśmy przyszli, ale profesor spostrzegłszy, czy téż domyśliwszy się, że pozostali na Wadze poszli w dalszą drogę, rzekł: