utrzymać równowagę. Ale w dalszym ciągu żleba nie było już tak źle; stało się jeszcze gorzéj. Spadzistość była tak wielka, że musieliśmy się trzymać kamiennego żebra, biegnącego na dół bardzo stromo. Lewy bok jego był wielce zniszczony, zrujnowany, więc przedstawiał dużo chropowatości, za które można było chwytać rękami. Wzdłuż niego ciągnęła, się rynna, rynną tą schodziliśmy. W wielu miejscach była gładką, w innych leżały kamienie, które za lada naciśnięciem obsuwały się. Nadto boki jéj były tak potrzaskane, że sterczące z nich kamienie wysuwały się często, gdy się ich kto ręką chwycił. Trzeba więc było postępować, a raczéj zsuwać się po niéj z największą ostróżnością, trzeba było każdy kamień ręką lub nogą próbować, aby samemu nie spaść i nie strącić towarzyszy naprzód idących. A szło nas tędy z pięć osób, góral zaś, zamykając nasz orszak miał skrzydła o których wyżéj wspomniałem. Ponieważ bezpośrednio przed nim szedłem, więc byłem w ciągłéj obawie, aby skrzydłami nie strącił kamienia.
Przebyliśmy jednak ten niebezpieczny żleb bardzo szczęśliwie. Kilką tylko razy obsunęły się niewielkie kamienie. Sam nawet, pomimo największéj, ostróżności, zrzuciłem kamień na nogi profesora, który szedł przedemną o dwa kroki, ale, ponieważ na tak krótkiéj przestrzeni, kamień nie zdołał się rozpędzić, więc uderzenie było słabe, tak, że profesor nawet bólu nie doznał. Zawołał tylko jak zwykle w takich miejscach:
— Uważnie, ścisłym szeregiem!
Przedostaliśmy się potém na powierzchnią równą, bez odłamów, niegrożącą już spadkiem kamieni, ale za to gładką, jak dach pochyloną i w wielu miejscach zwilżoną przez źródła z nad niéj bijące. Nie posuwaliśmy się po niéj na dół, lecz w szerz, bo poniżéj była ściętą pionowo. Na szczęście droga po tym dachu nie była zbyt długą i po kilku aktach zręczności, przy których nie trudno było nabawić się kalectwa, stanęliśmy nad śniegiem.
Uważałem niebezpieczeństwo za minione. Skończyło się tylko na zdarciu butów i spodniego ubrania, oraz nic nieznaczącém pokaleczeniu ręki w kilku miejscach.
— O wy dobrze chodzicie, wy na kozice chodzić możecie, rzekł do mnie Roj.
— Co? zapytałem niedowierzająco.
— O wy doprawdy na kozice możecie chodzić; mało panów tak dobrze chodzi.
Ponieważ dla turysty porównanie ze strzelcami polującymi na kozice jest tyle zaszczytne, jak porównanie żołnierza ze spartaninem, więc wyobrażą sobie czytelnicy, ile mnie ono ucieszyło.
Strona:Bronisław Rejchman - Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką.djvu/39
Ta strona została przepisana.