trzeba było wchodzić, aby następnie zstępować. Dla większéj „pikantności“ grań ta miała z obydwóch stron przepaści, z prawéj ku Morskiemu Oku (czarnemu stawowi) a z lewéj ku tarasowi kamiennemu. Po przebyciu téj nierównéj grani, zstąpiliśmy na ów taras niezbyt wielki. Sądziłem, że już znajduję się nad Morskiém Okiem, że droga do niego nie potrwa dłużéj jak kwadrans. W téj myśli, zacząłem się dziwić ludziom, którzy zejście z téj strony do Rybiego stawu uważają za „Bravourtour.“ Wprawdzie na powyżéj wspomnianym skrawku trzeba było bardzo pewne kroki stawiać, gdyż w wielu miejscach pochylenie się na lewą stronę groziło niebezpieczeństwem, jednakże któż każe turyście przechylić się, kiedy można się nie przechylać? Inna rzecz, gdy kamienie usuwają się z pod nogi, gdy z góry na głowę padają, lub gdy droga jest tak wąską i pochyłą, że potrzeba nadzwyczajnych wysileń i sztuk, aby się nie pochylić. Tam zaś tego wszystkiego nie było. Przy zwykłéj ostróżności, pewności nóg i rąk, osoba niedoznająca zawrotu głowy może przejść bardzo bezpiecznie. Naturalnie wyrazu bezpiecznie używam w znaczeniu alpinistowskiém; miejsce jest bezpieczném wtedy, gdy dobry alpinista może na niém być pewnym siebie; niebezpieczne, gdy nie może być pewnym swego kroku.
Podobnie bezpieczną była téż owa ostra grań, dalsza zaś droga wydawała mi się tylko igraszką.
Ale... doktór Chałubiński, który mnie wyprzedzał, usiadł na skale. Wiedząc, że nie ma czasu do stracenia, bo już dobrze się szarzyło, sądziłem, że czyni to dla tego, że jesteśmy bliżéj celu.
— Cóż to? Odpoczynek? zapytałem.
— Ha cóż robić, kiedyśmy zapomnieli drogi.
— Jakto? i górale nie wiedzą?
— I oni zapomnieli; właśnie rozbiegli się szukać.
Spojrzałem z brzegów tarasu. Boki spadały prawie pionowo. Zrozumiałem, iż zejść ztąd można jedynie przez jakieś nierówne żłoby i skrawki, dające nogom punkt oparcia. Takie miejsce wkrótce znaleziono, ale nie można było być pewnym, czy nie zajdziemy za pół godziny lub za godzinę na jakie urwisko, z którego zejść nie podobna. Posłano więc Józka na zwiady.
Siedzieliśmy tymczasem, a zmrok zapadał...
Wkrótce dano nam znać że „puszcza.“ Zaczęliśmy się tedy zsuwać już to po czémś w rodzaju zrujnowanych kominów, już z ogromnych stopni, utworzonych przez głazy. Najczęściéj trzeba było siadać, na skale, ująć się silnie rękoma i po własnym grzbiecie zsuwać się na dół, aby nogami dostać niższéj skały. Czasami długość ciała nie wystarczała i trzeba było zeskakiwać.
Strona:Bronisław Rejchman - Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką.djvu/42
Ta strona została przepisana.