Strona:Bronisław Rejchman - Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką.djvu/43

Ta strona została przepisana.

Z początku rad byłem wielce z tego sposobu lokomocyi, gdyż pracujące niemal wyłącznie dotychczas nogi były wyręczane przez ręce i grzbiet prawie w połowie swéj pracy. Ale ponieważ granity wcale nie były wysłane aksamitem i ponieważ droga po tych stopniach była bardzo długą, a miejsca, w które się zstępowało często, bardzo niepewne, więc wkrótce z całego serca zapragnąłem co najrychlejszéj sposobności zwalenia całéj pracy na nogi. Wkrótce téż zdarzyła się taka sposobność. Weszliśmy na strome rozsypisko, po którém z przyjemnością kroczyłem jako po czémś miękkiem. Ustępowania z pod nóg gruzu nie lękałem się już, gdyż przyzwyczaiłem się do niego i zanim znaczna się część jego ze mną obsunęła, już przeskoczyłem na inne miejsce. Prędkość przeciw prędkości — to najlepsza metoda. Używałem jéj w téj chwili więcéj z musu niż z zasady, z góry obmyślonéj; albowiem bardzo się ściemniało...
Nie szedłem już, lecz biegłem, dobrze wiedząc co znaczy być zaskoczonym w tém miejscu przez ciemność. Profesor znacznie mnie wyprzedził i kazał rozłożyć na brzegu Morskiego Oka watrę: abyśmy wiedzieli dokąd udać się mamy. Szedłem sam z góralem, który podobnie jak ja piérwszy raz był na téj drodze.
Czasami nie wiedzieliśmy którędy iść. Wtedy Jacek nachylał się i szukał śladów nóg na kamieniach. Na gruzie łatwo je znaleść, gdyż pozostają pewne zagłębienia od wyślizgnięć. Ale na wielkich głazach granitowych....? Czasami zatrzymywałem się i mówiłem.
— Nie, chyba tędy oni nie szli.
— Szli, bo jest perć.
— Jaka perć?
Przecięż raz przeszedłszy po gruncie nie wydeptali perci.
— O! niech patrzą, jest perć!
— Nachyliłem się wtedy i zobaczyłem leciutkie zaczernienie od ziemi startéj z podeszew, gdzieś wyżéj w szczelinach w błocie umaczanych. Czasami nawet i takiego zaczernienia nie mogłem dostrzedz, gdyż ziemia dawno się ze skóry starła, a jednak Jacek utrzymywał, że jest perć — i rzeczywiście dobrze prowadził.
Wkrótce zobaczyłem ogień po prawéj stronie.
Przebiegliśmy następnie szczęśliwie przez ślizką, trawiastą łatę, ciemniejącą na szarém tle piazgów i weszliśmy znowu na kupę wielkich odłamów kamieni. Pochyłość już nie była stromą i za dnia, przy obfitości czasu, można nią było zejść bardzo wygodnie. Ale byłem już zmęczony forsownym marszem, a szarość zmroku coraz bardziéj ciemniała.