Drugi inżynier nazywał się Murri. Włosy miał szare, jakby na nich osiadł dym tytoniowy, wolno płynący z fajki. Murri wydawał się milczącym, rzeczowym i odrazu Clarkowi się spodobał.
Kraj, dokąd jechali, nazywał się Tad-ży-ki-stan i oddalony był od Moskwy o pięć tysięcy kilometrów. Clarke nigdy nie słyszał o tym kraju, wiedział tylko, że musieli jechać do Azji. Kraj ten, jak wyjaśnił Murri, leżał na granicy Afganistanu i Indji, na dachu świata i stanowił jedną z narodowych republik, wchodzących w skład Związku Sowieckiego.
Barker dorzucił, że w kraju tym wogóle niema żadnych dróg i jeździ się na osłach lub samolotami. Że są tam tylko góry i dżungle, gdzie żyją tygrysy i bandyci, których dla egzotyki nazywają basmaczami. Że basmacze polują specjalnie na europejczyków i zabijają ich przeciętnie po dwadzieścia sztuk dziennie. Że kobiety chodzą tam zawoalowane i odsłaniać ich nie wolno, jeżeli nie chcesz dostać nożem między żebra od byle jakiego wyznawcy Koranu. Że dla szanującego się amerykanina niema nawet, jak w Turcji, ani kawy, ani domów publicznych, niema nic oprócz 80 stopniowych upałów, przy których whisky poczyna kipieć w butelce, i malarycznych komarów specjalnego gatunku, wynalezionych przez włoskiego lekarza Popatacci. I wogóle, djabli ich wiedzą, po co potrzebna im tam była bawełna, kiedy mogą ją zakupywać w Ameryce.
W dzień spacerował Clarke z Murrim po mieście, zaszedł do jednego z narkomatów[1] i wieczorem
- ↑ Narkomat — ludowy komisarjat.