Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/030

Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy budzono Clarka, było jeszcze prawie ciemno. Samolot warczał, gotując się do odlotu.
Murri, Barker i rosjanin stali już przy maszynie, zziębnięci, z podniesionymi kołnierzami płaszczy. Lotnik, podobny w swym kostjumie do nurka, zabiegał koło motoru.
Po chwili aeroplan leciał już nad śpiącym miastem. Na horyzoncie zapowiadał się zbliżający się świt. Jednostajny huk motoru kołysał do snu i Clarke nie zauważył sam, jak zdrzemnął się, oparłszy głowę o ścianę kabiny.
Gdy się obudził, był już dzień. Clarke spojrzał na swych towarzyszy. Murri, wcisnąwszy się w kąt, patrzał w zamyśleniu na niekończące się białe pola. Barker wymiotował, nachylony nad kubłem. Rosjanin spał mocnym snem, opuściwszy głowę na piersi.
Clarke ze zdziwieniem przekonał się, że altymetr na motorze wskazywał 1800 metrów. Spojrzał jeszcze raz przez okno. Lecieli nad ławą chmur.
Szczeliny między chmurami pozwalały dojrzeć zieloną skorupę ziemi. Clarke zobaczył wdole wązką linijkę rzeki, przyczajoną między plamami drzew.
Jakiś czas samolot latał nad jednostajną zieloną równiną, poczem powoli począł się opuszczać. Clarke poczuł, jak mu żołądek podsuwa się do gardła. Zaczęło go nudzić.
Zobaczył pod sobą miasto, rozpościerające się starannie, jak pasjans na obracającym się stoliku. Zakręciło mu się w głowie. Zdecydował więcej nie patrzeć i otworzył oczy dopiero wówczas, gdy aeroplan dotknął się ziemi.