Teraz dopiero Clarke zrozumiał, dlaczego lotnik nazywał ten lot powietrznym samochodem.
Z rozpędem nalecieli na maleńkie miasteczko. W miasteczku był zjazd. Na placu stały fury, zaprzężone w wielbłądy i cisnął się tłum ludzi w śpiczastych czapkach. Na widok nadciągającego samolotu wielbłądy pomknęły z furami w step, pieniąc się w szaleństwie. Strach w mgnieniu oka zmiótł tłum z placu.
Znowu mignął step i miasto zniknęło w zielonej oddali.
Po upływie dwuch godzin szalonej jazdy opuścili się na biały krąg lotniska. Tutaj mieli przenocować. Przyszedł lotnik. Wysłuchawszy entuzjastycznych okrzyków Clarka i Murri’ego, zaznaczył żartobliwie, że według prawa należy go oddać pod sąd za niestosowanie się do regulaminu lotu.
Za Czełkarem ciągnąć się poczęło martwe trzęsawisko piasków, z wznoszącemi się tu i owdzie małemi pagórkami. Były to piaski lotne — barchany, które zasypują całe karawany i osiedla. Gdy nadlatuje huragan, piaski te momentalnie wznoszą się do góry i lecą przed siebie, jak stado oszalałych baranów.
Godzinę później samolot unosił się nad nieruchomą gładką posadzką z niebieskiej majoliki. Było to morze Aralskie. Morze w swej martwocie wydawało się nienaturalnem. Woda rozciągała się ku południowi do samego widnokręgu, niebieska i nienaturalna.
Znowu białe piaski, niezmierzone i nudne, jak
Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.