ulicy wolno sunęła karawana naładowanych wielbłądów.
Potem, za barjerą topól, ciągnęły się domy ze szkła i betonu, podobne do oranżeryj. Za szklanemi ścianami zamiast palm zieleniły się zwisające z sufitu klosze lamp i kołysały się różnokolorowe kwiaty na wzorzystych tiubetejkach[1] ludzi, nachylonych nad stołami.
Clarke pomyślał, że w tych oranżeryjnych instytucjach z niezrozumiałemi nazwami, jak szyfr: KP (b), Uz, OGPU, — kierujących potokiem wielbłądzich karawan, aryków i stad, za biurkami z rozpostartymi na nich mapami opracowywuje się plany strategiczne generalnej ofenzywy na pustynię.
Domy urywały się i zjawiały się znowu. Wiele nie wyzwoliło się jeszcze z więzów drewnianych rusztowań. Przewidywane było długie oblężenie i główna kwatera utwierdzała się i wzmacniała na wywalczonych pozycjach według wszelkich prawideł wojny oblężniczej.
Wieczorem, po odpoczynku w hotelu, zapobiegliwy urzędnik zawiózł amerykanów obejrzeć miasto. Samochód robił pętle po zaułkach, śród glinianych domów-szuflad bez okien (okna wychodziły na podwórza).
Właściwie, nie było to miasto, — była to raczej makieta miasta, wylepiona z gliny przez pracowitych pradziadów architektów. Patrząc na nie, stawało się jasnem, dlaczego właśnie azjaci, nie znający bardziej
- ↑ Tiubetejka — czapka baszkirska.