do Fergany poszłem. W fabryce bawełnianej pracowałem jako tragarz, grzbiet sobie naderwałem. Władza sowiecka na woźnego wzięła.
— Ile masz lat?
— Czterdzieści pięć.
— Ej, toś ty mi rówieśnik, a ja cię brałem za staruszka. Mniej od sześćdziesięciu lat nikt ci nie da... A no, dawaj jeszcze herbatki. A do kołchozu dlaczegoś nie poszedł? Na starość nie ciągnie do ziemi zpowrotem?
— W kołchozie siłę trza mieć. Niema sił. Pilnować — jednakowo, czy w kołchozie czy tu.
— To prawda, ja, naprzykład, też ze wsi. Do dwudziestu lat byłem najemnikiem, potem zostałem cieślą. Dwadzieścia pięć lat po świecie już jeżdżę, izby buduję. Dokąd pojedziesz, czy na północ, czy na południe, niema takiej gubernji, aby w niej moja izba nie stała...
Dwa lata temu poniosło mnie aż pod sam krąg polarny. Trzeba było zimować. Wtedy mnie tęsknota zagryzła. I dokąd to, myślę sobie, Klimentyj, zaniosła cię cholera? Wróciłbyś lepiej na wieś i za rolę się wziął. I lata twe już nie te same i w babę zaopatrzeć się czas, dzieciaki swoje byłyby i wszystko jak u ludzi. Pętam się w kożuchu, śnieg po kolana, a mnie się cosik zdaje, koniczyną pachnie. Wtedy sobie przysiągłem robotę ciesielską rzucić i na roli osiąść.
Na wiosnę przyjechałem do kołchozu. Opowiadam: tak i tak. Przyjęli. Rozejrzałem się. Babę przygadałem. Ożeniłem się. Izbę zbudowałem. No, myślę sobie, Klimentyj, i izbę własną masz, w której żyć
Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/078
Ta strona została uwierzytelniona.