u brzegów tego kraju stoi morze, a drugiego brzegu morze nie ma. Rozebrali mnie tam do naga i kąpali w dużej długiej filiżance, napełnionej wodą. I nim mnie tam położyli, dochtur opuścił w wodę rurkę szklaną w drewnianej oprawie i żmijka podniosła się po rurce i zatrzymała się na cyfrze trzydzieści siedem.
Gdy zobaczyłem ten przyrząd, to zakrzyczałem, wyskoczyłem z białej chony[1] i nagi wybiegłem na korytarze, długie korytarze... Sprowadzili mnie zpowrotem, i dochtur długo mi opowiadał, z czego się robi termometry, — on myślał, że ja po raz pierwszy w życiu widzę tę szklaną rurkę. I bardzo się złościł, gdy na drugi dzień, zostawszy sam, wyrzuciłem ją przez okno. On nie rozumiał, że odejść z kiszłaka można, a czy można kiedy powrócić?...
Znowu nastało między nimi milczenie.
Z mroku wynurzył się człowiek, podniósł się na krużganek i otworzył kluczem drzwi.
— Farchat!
— Jestem, towarzyszu naczelniku.
— Idź i zawołaj towarzyszkę Niemirowską, niech zaraz przyjdzie do biura.
Powiedz: trzeba napisać kilka listów, aby jutro zrana odesłać. Nie zapomnisz? Oderwałem się od herbaty? No, nic nie szkodzi, dopijesz później.
— Idę, towarzyszu naczelniku.
Jeremin przeszedł do swego gabinetu.
- ↑ Chona — chata.