i szlus, — podniósł się z nar wąsacz. — Jazda! Walniemy na złość Jameryce!
Wszyscy podnieśli się z nar.
— A jeszcze gadają, solidarność robotnicza! Ech, matkę waszą za nogę! — warknął, naciągając rubachę, rudobrody.
— No, i warto to było, chłopaki, tyle krzyku przez głupstwo robić? — wesoło powiedział Jeremin. — Trzeba będzie natężyć się teraz, dogonić czas stracony. Inaczej, na czarną deskę zapiszą.
— Natężymy się, Mikołaju Wasyljewiczu. a pan tam co do machorki niech się natęży. Jak Boga kocham, bez kurzywa, jak bez baby, i na duszy smutno i pokręcić co niema.
Tłumem wysypali się nazewnątrz.
Clarke, Połozowa i Jeremin wyszli ostatni. Kilka kroków od baraku, podszedł do nich niewysoki mężczyzna.
— A nasz amerykanin, okazuje się, swój chłopak, — uśmiechnął się do niego Jeremin. — Jakie gadanie walnął!
— A ty rozumiesz po angielsku? — zagadnął go mężczyzna, patrząc jednak na Clarka.
— Połozowa tłomaczyła.
— Ja przetłomaczyłam zupełnie nie to, co on mówił, — wmieszała się, czerwieniąc Połozowa. — Wiem, że to nieładnie, ale chciałam zlikwidować jaknajszybciej cały incydent.
— Niech pani powie o tem inżynierowi Clarkowi.
Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.