Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeremin patrzał na niego, nie odpowiadając.
„A bródkę ma, jak Chrystus, — pomyślał ni stąd ni zowąd. — I przyszedł tu, jak po wodzie: kroków nie było słychać“.
Uczuł nagle nieokiełznaną chęć uderzenia tego człowieka kułakiem w nos: „Poleciałby do góry nogami prosto do rzeki i byłby koniec“.
— Można? — z odcieniem niecierpliwości powtórzył Niemirowski.
— Wiedziałem, że pan do mnie dzisiaj przyjdzie, — powiedział Jeremin.
— Zrozumiałe, wszak na wczorajszej wieczornej naradzie oświadczył pan publicznie, że będzie pan miał ze mną osobną rozmowę. Słucham...
— Nie, nie dlatego. Zresztą, to niema znaczenia.
— A więc?
— A więc, pan słyszał, powiedziałem na wczorajszej naradzie, że oddam kogoś pod sąd. Miałem na myśli pana.
— Bardzo przyjemnie.
— Zaznajomiłem się ostatnio ze sprawami mechanizacji i przekonałem się, że cała jej praca prowadzona jest z takiem obliczeniem, aby nie pomagać naszej budowie, a przeciwnie, przeszkadzać jej.
— Przekonał się pan? Czy pan się nie myli?
— Nie, nie sądzę. Przypuszczałem zpoczątku, że to poszczególne niedociągnięcia, przekonałem się jednak, że to nie niedociągnięcia, a cały system. Poczynając z systemu zarobków. Średnio wykwalifikowanemu robotnikowi dał pan takie ogromne stawki, że nic więcej go nie może zainteresować i żadne