wał, z dachu. Nie słyszeli, gdyż spali. Urusy, słyszał, bronią biedaków, mułłów nie lubią, przyszedł więc poskarżyć się. Trzy dni szedł. Jeżeli urus nie pomoże, — wszyscy umrą z głodu.
Sekretarza przeniesiono niedawno z drugiego rejonu. Nowego dobrze jeszcze nie znał. Ciężki rejon, dróg od wieków nie było. Zapoznawał się powoli. O Bartandze słyszał, że jest to najbardziej głodna gmina, — skąpy pasek ziemi między dwoma łańcuchami gór, w sąsiedztwie z Niezbadanym rejonem. Dróg nie było, osioł nie mógł przejść. Władza sowiecka egzystowała tam w pojedyńczych dżagamatach[1] bez jakiejkolwiek łączności z centralą. O bartangcach opowiadano, że chleba im wystarcza na pół roku i to tylko w dobre, urodzajne lata. Pozostały czas jedzą niewiadomo co.
Zdecydował sekretarz pojechać tam osobiście, zbadać tajemniczą sprawę, przy okazji obejrzeć rejon, sprawdzić, jak tam w praktyce wygląda sowiecka władza.
Wziął ze sobą sekretarza tłomacza, miejscowego komsomołca.
Wsiedli na konie, mówią małemu:
— Prowadź!
Pojechali. Na drugi dzień trzeba było konie zostawić w kiszłaku i dalszą drogę odbywać pieszo. Owringi[2] na prostopadłych skałach wiją się, jak