— Gwiżdżę na to! Umieram z gorąca. Daj się napić.
Mężczyzna ceremonjalnie opłukał kufel piwem, wylał na podłogę i nalawszy do brzegu, podał Walentynie.
— Służę.
Synicyna wychyliła duszkiem.
— Dobra! Daj mokry ręcznik — wytrę twarz.
Natarła skronie wodą kolońską i pudrując się przed lustrem, powiedziała:
— Okropny upał! Ty dlaczego nie pracujesz? Znowu hulasz?
— Nie hulam, a chory jestem. Mogłaby zainteresować się mem zdrowiem Walentyna Władimirowna. Ostatnio przestała wogóle zaszczycać mnie uwagą. Nie wiem czem tłomaczyć sobie ten dzisiejszy zaszczyt.
— Co ci takiego jest?
— Malarja terciana.
— Jakoś niema żadnej gorączki, — przyłożyła mu rękę do czoła.
— A tybyś chciała, żeby mnie rzucało? Oto troskliwość kobieca!
— Nicbym nie chciała, a poprostu powiedz: hulałem. Nie wymyślać, że jakaś tam „terciana“.
— Ja symptomy malarji na trzy dni wprzód już czuję. Jeżeli w takim stanie wyjdę na upał, będę miał jutro czterdzieści stopni.
— Czterdzieści stopni masz już dzisiaj, — wskazała na butelkę wódki, stojącą pod stolikiem. — Tem się od malarji leczysz?
Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.