Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/266

Ta strona została skorygowana.

Szłam pieszo. Był to koniec miesiąca i nie miałam nawet na tramwaj. Na Stolesznikowej przyczepił się do mnie jakiś staruszek. Nazywał mnie „ślicznem dzieckiem“ i mamrotał mi w ucho, żeby z nim pójść, zapewniając, że mnie „nie skrzywdzi“. Był elegancko ubrany i opierał się na lasce ze złotą gałką. Zatrzymałam się nagle. Zląkł się, — widocznie, miałam zły wyraz twarzy, — i również się zatrzymał. Powiedziałam: „Niech pan da pięćset rubli, to pójdę. Ja jeszcze z nikim, rozumie pan?...“ Odwróciłam się i poszłam szybko dalej. On pozostał wtyle. Pomyślałam sobie z goryczą, że suma wydała mu się nazbyt wielką. Ścisnęłam zęby i przyśpieszyłam kroku. Czułam, że idzie dalej za mną, ogląda me nogi, taksuje. Musiał to być skąpiec. Dogonił mnie na rogu Pietrowki, zdyszany, nędzny, z kapeluszem na bakier, i powiedział mi, że się zgadza. Wziął mnie pod rękę i zawołał dorożkę. Po drodze bełkotał mi coś na ucho, lecz nie słuchałam. Myślałam, czy nie robię czasem głupstwa nie do naprawienia. Może zatrzymać dorożkę i wyjść? Kuzynki moje sprzedawały to za komfortowe życie, dozgonną rentę. Dla nich pięćset rubli wydałyby się śmieszną sumą. Nie zatrzymałam dorożki i nie zeszłam...
Staruszek nie miał pieniędzy. Wykorzystał me niedoświadczenie, wiedząc że nie zażądam od niego pieniędzy zgóry i oszukał mnie. Zapłakałam. Staruszek, lękając się, widocznie, skandalu, wytrząsnął wszystko, co miał w woreczku: dwieście dziewięćdziesiąt pięć rubli i pośpiesznie wyprowadził mnie na ulicę. Skręciłam w najbliższą przecznicę. Nie wie-