Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/339

Ta strona została przepisana.

— Słucham, towarzyszu Synicyn.
— Kiepski z ciebie organizator. Nie sztuka brać taczki i samemu pracować, — każdy to potrafi. Sekretarz komitetu komsomolskiego winien umieć organizować. Cóż to, więcej niż dwudziestu pięciu ludzi nie mogłeś zebrać?
— Noc, towarzyszu Synicyn, w ciągu półgodziny wszystkich nie odszukasz. Jutro zorganizuję, jak należy, a dzisiaj nie zdołałem więcej zebrać, — trzeba będzie samemu popracować.
Nusreddinow uśmiechnął się po ciemnej jego twarzy prześlizgnął się odbłysk światła. Nie czekając odpowiedzi, Kerim popędził w kotlinę.
— Towarzyszu Clarke.
Na zrębie ścieżki stała Połozowa.
— Niech pan jedzie do domu. Zostanę tu i popracuję z chłopakami. Niech pan przyjeżdża do rannej zmiany. Będę na pana tu czekać.
Wdole zadzwoniły już pierwsze taczki i pierwsze uderzenia oskardów.
— Andrzeju Saweljewiczu, hej, Andrzeju Saweljewiczu! — targał spoconego proraba za rękę Klimentyj. — Wymierzyłem. Można zbudować. Jutro trzeba przygotować belki. Sam wybiorę. Przywieźli odpowiednie belki. Pojutrze zaczniemy. Tylko, pan mówi, skałę trzeba wyjąć. To oni, czy co, będą wyjmować? — wskazał na komsomolców.
Prorab kiwnął głową.
— Oni, a któż?
— A czy to krepę w rękach mają? Nie wyjmą!
— Ile będą mogli, tyle i wyjmą.