Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/340

Ta strona została uwierzytelniona.

— Długo będą wyjmować. Na taką robotę trzeba tęgiego chłopa, a takie dzieciaki i w miesiąc nie wybiorą. A bez tego nijak nie można?
— Mówiłem ci — nie można. Nie podoba ci się, idź i wyjmuj sam. Krytykować każdy potrafi, a kiedy trzeba pomóc, — już go niema.
Prorab poszedł do ekskawatoru.
Kosze poleciały nadół i znowu wzniosły się dogóry. Nadole, pod ciężarem taczek, żałośnie skrzypiały deski. Chłopaki trzymali rękojęście taczek, napierając na nie całem ciałem, i taczka utykała i grzęzła, jak pług w kamienistym gruncie.
„Nie mają chłopaki wprawy, — pomyślał Clarke, — tak czy owak nie zastąpią tych dwuch brygad“.
Wciąż jeszcze stał na zrębie kotliny, patrząc niezdecydowanie wdół. Połozowa z chłopakiem w zielonej tiubetejce ładowali wywalony z taczek kamień do kosza ekskawatoru. Clarke ociągał się. Prawdę powiedziawszy, nie miał co robić, odchodzić jednak było jakoś niezręcznie. Kręcił się na miejscu, udając że przygląda się pracy i zdając sobie sprawę z bezmyślności swej roli biernego widza. Podniósł wzrok, poszukując proraba, jakby mając nadzieję otrzymać dla siebie wskazówkę w tem, co teraz robi prorab.
Po drugiej stronie kawaljeru stał brodaty chłop w czapce, cieśla, spoglądając wdół. Kręcił się na miejscu również niezdecydowanie, jak Clarke, jakby nie wiedząc, co ze sobą począć. Analogja ta wydała się Clarkowi ubliżającą. Odwrócił się już, by zejść do samochodu, gdy nagle zobaczył, że brodaty chłop schodzi po ścieżce w kotlinę. Clarke z ciekawości za-