było jakoś nieswojo. Czuł to, co prawdopodobnie musiał odczuwać wierzący, pracowicie i pobożnie spędzający życie, któremu nagle w ostatniej chwili po namaszczeniu olejami świętemi powiedział pop w sekrecie, że niema żadnego boga.
„Widzisz go, jak wali!“ — pomyślał Andrzej Saweljewicz, spoglądając na wzlatujący do góry i opadający kosz, który komsomolcy ledwo dążyli napełniać po brzegi.
Ki-lof, ki-lof, ki-lof... — skrzypiało i dźwięczało zdołu.
Andrzeja Saweljewicza jak i Clarka wyręczył przypadek. Zdołu rozległ się krzyk, i jeden z komsomolców upadł, potem wstał i przyciskał się do ściany.
Wówczas Andrzej Saweljewicz cichutko zeszedł wdół, niby zobaczyć, co się stało. Znalazłszy się na dole, pośród spoconych ludzi, w ogólnym chaosie, podniósł niepostrzeżenie motykę i, nacisnąwszy na oczy tiubetejkę, począł wstydliwie tłuc kamień.
Kiedy następnego rana zjawiła się pierwsza zmiana, nie odrazu spuściła się w kotlinę. Przy kawaljerze odbywał się lotny meeting. Meeting otworzył sekretarz komitetu budowlanego Halcew, szczupły jasnowłosy chłopak na długich nogach. Na budowie utrzymał się przy nim przydomek „Egipcjanin“, prawdopodobnie dlatego, że miał wygląd, jakby spał w składzie na bawełnie i nie zdołał się otrząsnąć: na głowie, na skroniach, na nieogolonej twarzy został się biały puch bawełniany.
Halcew miał z samego rana nieprzyjemną rozmowę z Synicynym, który go o czwartej nad ranem
Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/344
Ta strona została uwierzytelniona.