Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/022

Ta strona została uwierzytelniona.

bliższym majaczejącym światełkom, Pierre skierował się w stronę czerwonych ogników metra i dobrnął do rogu bulwaru.
Biła pierwsza. Z okaflowanej czeluści kolei podziemnej zaspana służba wypędzała na powierzchnię ostatnich, spóźnionych pasażerów i zwabionych ciepłem włóczęgów. Z trzaskiem zasuwano kraty.
Na schodach, prowadzących na chodnik, panował ścisk, pogwar i zaduch. Zarośnięci, obdarci ludzie zajmowali już ze skwapliwym pośpiechem miejsca na stopniach, co bliżej wygrzanej kraty, starannie i z namaszczeniem wybierając sobie leża. Byle bliżej krat! Od krat wieje dusznem, zgniłem ciepłem oddechu zziajanego Paryża. Poowijani w łachmany, układali się powoli wzdłuż schodów, z głową na nieprzytulnej poduszce kamiennego stopnia, niezgrabnie okrywając skurczone ciało przewiewną frendzlą własnych dłoni.
Wkrótce całe schody były już zasłane powałem. Dla nieopatrznych, spóźnionych nocowników pozostały jedynie miejsca na najwyższych stopniach, najbardziej wystawione na deszcz i zimno.
Pierre czuł się już zbyt wyczerpanym, by wlec się dalej. Pokornie i nieśmiało, starając się nie nastąpić na nikogo, legł na wolnem miejscu u szczytu, między dwiema omotanymi w gałgany siwemi wiedźmami, witającemi każdego nowego przybysza wrogim warkotem.
Usnąć nie mógł. Drobny, mgławy deszcz mokrą łapą błądził mu po twarzy, przesycając ubranie śliską, dojmującą wilgocią. Szmaty, przemoczone deszczem i potem, wydzielały stęchłą, kwaśną woń. Kamienna poduszka zacharkanego stopnia uwierała go w głowę. Ostre kanty stopni wrzynały się w żebra, rozczłonkowując ciało na szereg odrębnych kawałków, skręcających się w bezsennej gorączce, jak kawałki pokrajanej dżdżownicy. Nędzarze u dołu, szczęśliwi na zarezerwowanych zawczasu miejscach pod kratą, chra-