Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/026

Ta strona została uwierzytelniona.

sielanki à la celnik Rousseau, nieodkryte, nieocenione, niczyje.
Kiedy pociąg, wjeżdżający wieczorem do miasta, mija uszeregowane po obu stronach toru domy z oświetlonemi nieregularnie, tu i tam, na różnych wysokościach, kwadratami okien, okno jest wówczas gablotką cudzego, niezrozumiałego, ach, jakże obcego życia, i oko moje, samotnego podróżnego, jak ćma trzepoce bezradnie u nieprzeniknionej tafli szkła, niezdolne dostać się do wnętrza.
Gdy po całodziennych bezowocnych poszukiwaniach pracy, Pierre powracał jakąś pustą, nieznajomą uliczką, był już wieczór i wklęsłe kwadraty okien zaczynały fosforyzować wewnętrznem, utajonem światłem. Ulica pachniała fryturą, ciepłem niewietrzonych mieszkan, świętą, sakramentalną godziną obiadu. Chciwy, oswojony głód, jak wytresowany pies legł u progu świadomości, nie przestępując go nieproszony, zadowalając się tem, że każda myśl, pragnąca tam się wkraść, musiała wprzód na niego nastąpić.
Poprzez tuman zmęczenia, jak krzyk, zamknięty w hermetycznym cylindrze i nie mogący wyrwać się zen echem, łopotało w Pierrze imię Jeannette.
Zrozumiał, że musi zajść do niej do domu, rozmówić się. Co jej zresztą powie — dokładnie nie zdawał sobie sprawy.
Zanim wyplątał się z wiążącej go gmatwaniny uliczek, zapadła noc. Długo błądził w mroku, pozbawiony jakiegokolwiek punktu orjentacyjnego, z trudnością rozróżniając napisy ulic. Nagle doznał wrażenia, jakby z nieznanej ścieżki polnej wyszedł na bity, bezpieczny gościniec.
Ileż to razy zdarza się, że, błądząc po obcych zakątkach, natrafiamy nagle na szlak znajomy, którego nie może sobie przypomnieć myśl, a puszczone samopas nogi instynktownie prowadzą nas naprzód, jak senne konie, wiozące zaspanego woźnicę raz przemierzoną koleją. Kto wie, być może natrafiliśmy przypadkiem na swoje własne, pozostawione tu kiedyś kroki, po których stopy stąpają wy-