Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.

Szarzy, spłowiali ludzie w łachmanach wznosili z idealnie kulistych głów kapusty, z rozłożystych bukietów kalafjorów wielopiętrowe gmachy i wieże. Obok wystrzelał ku niebu patetyczny sześcian ściętych kwiatów. Tutaj gromadzono przez noc wszystko, co nazajutrz spotrzebuje Paryż do jedzenia i miłości.
Ostry zapach świeżych, wydartych ziemi jarzyn osadził Pierra na miejscu. Cierpki, cierpliwy głód, warujący daremnie u drzwi świadomości, począł psim zwyczajem lekko skrobać w nie łapą.
Pierre podszedł bliżej. Człowiek, uginający się pod gigantyczną naręczą kalafjorów, potrącił go boleśnie i z przekleństwem. Pierre usunął się nieśmiało na trotuar. Ktoś ujął go za ramię. Obejrzał się. Barczysty, wąsaty dryblas wskazywał mu ręką na dwukołowy wóz, naładowany marchwią...
Pierre zrozumiał propozycję i skwapliwie zabrał się do zwalania na jezdnię bezkształtnych bloków. Pomagało mu w tem jeszcze kilku wynędzniałych ludzi. Pierrowi wydało się, że w jednym z nich poznaje sąsiada z wczorajszego noclegu pod metrem.
Nieprawidłowy czerwony ostrosłup rósł, zrównał się z pierwszem piętrem, sięgnął wyżej.
Kiedy wozy opróżnione odjechały, wszystkich tragarzy poprowadzono w głąb Hal. Obejrzawszy się za siebie, Pierre spostrzegł, że postępuje za nim tłum podobnych mu, wyszarzałych ludzi. Wszyscy mieli dokoła szyi okręcone brudne wełniane szmaty, twarze — wyżęte z krwi, zarośnięte i ziemiste.
Ustawiono ich w długą kolejkę, częstując każdego z kotła miską gorącej cebulowej zupy. Pierre dostał również swoją miskę i ponadto trzy franki w gotówce. Gdy wychłeptał gorącą ciecz, parząc sobie niemiłosiernie przy tej operacji usta, odebrano mu z ręki miskę i odepchnięto go nabok, torując dostęp innym. Powracając uliczkami tego nowego dziwacznego miasta, skazanego za kilka godzin na zagładę,