Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

pod rozkwitającemi błyskawicznie palmami parasoli, zatrzymywały przechodniów krótkiem, nęcącem cmoknięciem, którem na całym świecie wabi się psa. W Paryżu tak przywołuje się człowieka.
Wątła, suchotnicza dziewczyna w nocnych przemoczonych pantoflach obiecywała mu za pięć franków najtajniejsze rozkosze swego skrofulicznego ciała. Dla podkreślenia nieprzyzwoitego gestu, który dlaczegoś wydawał się jej kuszącym, wysunęła z ust język biały i obłożony, jak u ludzi chorych na niestrawność.
Pierre trząsł się z zimna i napięcia wewnętrznego. Skądś, zbliska dolatywała skoczna melodja pianoli. Mała czerwona latarenka wskazywała charakter wesołego lokaliku.
Pierre przypomniał sobie, że ma w kieszeni zarobione w nocy trzy franki i zdecydował się zajść do środka. Mając trzy franki, można zamówić sobie „boc'a“ i przesiedzieć w cieple do rana.
Owionęła go fala mdłego, oszałamiającego ciepła, mocny zapach pudru, tanich perfum i tanich kobiet. Poomacku prawie doszedł do pierwszego stolika pod ścianą i, wyczerpany do ostatka, ciężko osunął się na zgrzytliwy lament sprężyn wyściełanej kanapki.
Kiedy otworzył oślepione światłem oczy, wydało mu się, że naciśnięta przezeń sprężyna kanapki była jednocześnie centralną sprężyną całego tego mechanizmu, który mimo woli uszkodził.
Sala nie różniła się w zasadzie niczem od baru przeciętnego domu publicznego ze stolikami i pianolą, która grała teraz w tempie tak powolnem, że pomiędzy poszczególnemi tonami podskakujących klawiszy Pierre słyszał próżnię, szum spadającej kropli-molekuły czasu.
Pod ścianami, w cieniu rachitycznych palm w zielonych wiaderkach, wykwitały rzędami nakrapiane muchomory stolików. Środkiem, w leniwych, rozłożonych na atomy ruchach,