Przy kilku stolikach Pierre zauważył inne jeszcze kobiety, znieruchomiałe w szczelnem zatuleniu kosztownych futer, podobne do grzesznic na obrazach starych mistrzów, usiłujących napróżno osłonić swą palącą nagość przejrzystą frendzlą rozpuszczonych włosów.
Od czasu do czasu któryś z przybyłych mężczyzn podnosił się wolno, wpatrzony rozszerzonemi zdumieniem oczyma w jedną z otaczających go anielic, jakgdyby nagle odnalazł w jej twarzy twarz inną, dawno szukaną i znajomą. Wtedy oboje, ująwszy się za ręce i zakreślając nogami powolne półkola, zdążali ku ołtarzowi kontuarka, gdzie, wzamian za mistyczną przepustkę banknotu, nieruchomy Budda, o twarzy nalanej i kobiecej, uroczystym, liturgicznym ruchem wręczał kobiecie symboliczny pierścień numeru i wąską stułę ręcznika. Potem oblubieńcy, w majestatycznych spiralach, unosili się wgórę linją krętych, niematerjalnych schodów, odprowadzani jedynie przez roztrzepotane motyle spojrzeń dziwnych kobiet, zatulonych w futra.
Pierre wpółomdlewał w błogim poczuciu przenikającego go ciepła. Ogarniał go słodki półsen, w który pogrążył się jak w letnią wannę po długiej wędrówce.
Wytrącił go zeń głos dobijający się natrętnie i oddawna do furtki jego świadomości. Niechętnie otworzył oczy. Znowu ta sama gama. Natężył słuch:
— Nie poznaje mnie pan, panie Pierre?
Ktoś natarczywie, przemocą usiłował wyciągnąć go z pod miękkiej pierzyny naciągniętej na głowę senności. Pierre spróbował wywinąć się temu głosowi, przepuścić go mimo, jak człowiek, którego napastliwy budzik wypędza z dziewiczych gąszczów snu, napróżno usiłuje zakopać się napowrót w jego zagrzaną, wyhodowaną przez noc, zwrotnikową roślinność. Głos przeszybował gdzieś nad nim, jak ciężki ptak, nie dostrzegający swej zdobyczy, zatoczył szerokie koło i powrócił nagły i ogłuszający, jak uderzenie:
— Czy nie spotyka się pan już z Jeannette?
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/033
Ta strona została uwierzytelniona.