Pracy po jałowych tygodniach wędrówek szukać już przestał.
Od długich dni, jak matka — płód, nosił w swojem łonie łapczywy, ssący głód, podchodzący mu mdłościami do gardła i rozpływający się po ciele ołowianem zmęczeniem.
Kontury przedmiotów zaostrzyły się, jak oprowadzone ołówkiem, powietrze stało się rzadkie i przezroczystsze pod szczelnym kloszem ssącej pompy miejskiego nieba. Domy stawały się rozciągłe i przenikliwe, wciskały się niespodziewanie jeden w drugi, to znów wydłużały w nieprawdopodobnej, absurdalnej perspektywie. Ludzie nosili twarze zamazane i niejasne. Niektórzy mieli po dwa nosy, inni — po dwie pary oczu. Większość miała na karku po dwie głowy, jedna dziwacznie wtłoczona w drugą.
Pewnego wieczora, nagły przypływ wyrzucił go z bulwarów na Montmartre i cisnął nim o oszklony przedsionek wielkiego music-hallu. Olbrzymi ognisty wiatrak powoli obracał się dokoła swej osi, mamiąc z nieskończonych ulic świata śmiesznych Don Kichotów użycia. Okna otaczających domów płonęły jasnym czerwonem zarzewiem spalającej je nieugaszonej gorączki.
Była godzina rozpoczęcia spektaklu. Dokoła oszklonej jak latarnia morska, sieni, wściekłą falą uderzał o trotuar skłębiony zator aut, by za chwilę odpłynąć napowrót, pozostawiając na kamiennem wybrzeżu chodnika białą pianę gronostajowych cape’ów, frakowych narzutek, gorsów i ramion.
Do bocznych drzwi gwarliwym potokiem, popychając się i depcąc, parł nieprzeliczony czarny tłum. Pierre doznał wrażenia, jakgdyby gdzieś już widział tę ciżbę, był jej zagubioną cząstką. Przypomniała mu się taka sama zbałwaniona rzeka ludzi, cisnących się w Halach po miskę cebulowej zupy.
Nowy spiętrzony wał odrzucił go wbok, wgniatając twarzą w mur, który po bliższem wpatrzeniu, okazał się miękką twarzą ludzką, skądś tak nagle, tak bardzo znajomą.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.