Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

Któregoś dnia, niespodziewanie, jakgdyby naraz pękło któreś z kółek funkcjonującego dotychczas precyzyjnie mechanizmu, samotna cela Pierra zapełniła się po brzegi hałaśliwymi ludźmi z pokiereszowanemi głowami, z krwią zakrzepłą na bandażach i na klapach granatowych bluz. Zapachniało mocnym męskim potem, prochem, cierpką fabryczną, niezmywalną sadzą. Padały słowa ciężkie, obtłuczone, jak brukowce: rewolucja, proletarjat, kapitalizm.
Z fragmentów zdań, opowiadań, okrzyków zarysowywał się wyraźnie twardy czterodniowy epos, wypisany w blasku elektrycznych lamp krwią na asfalcie.
Spis rozdziałów zawsze, niezmiennie ten sam:
Bezrobocie. Obcięte zarobki. Posępny, demonstracyjny miting. Z mitingu — pochód przez miasto, z „Międzynarodówką“.
Prowokowała ich policja. Osaczyła w bocznych uliczkach. Gumowemi pałkami biła do krwi. Tratowany bruk splunął na jej spotkanie gradem kamieni.
Szarżowało rozjuszone żołdactwo. Salwą wymościło ulicę nowym nieubitym brukiem. W odpowiedzi — kamienne szczęki ulicy wyszczerzyły zęby barykad.
Była masakra. Lepka, bura krew na chodnikach. Naładowane ludźmi ciężarowe auta. I kilkudziesięciotysięczny tłum, jak skreślona z bilansu cyfra — wyniesiony na margines, za szare niedostępne mury więzienne.
Opowiadano sobie cyfry fantastyczne. Więzienia nie były w stanie pomieścić zbyt obfitego połowu. Do więzienia „Santé“ zapakowano podobno piętnaście tysięcy ludzi. W więzieniu „Fresnes“ miało ich być jeszcze więcej. Gmachy więzienne otoczone wojskiem. W celach, przeznaczonych dla jednej osoby, piętnastu ludzi spało na ziemi pokotem. Spacery więzienne, w celu uniknięcia zaburzeń, odbywały się odtąd o różnych porach dnia, partjami.
Nieskazitelny mechanizm odrębnego światka, jak przekręcony zegarek, bezsilnie skrzypiał. Posuwały się jeszcze