zdawałoby się, żadnym wspólnym regulaminem, jakby obracali się w jakimś chimerycznym świecie absolutnej swobody. Jedynie wznoszący się gdzieniegdzie na skrzyżowaniach bulwarów, jak majestatyczne posągi, granatowi policjanci, skinieniem cudotwórczej pałeczki zatrzymający raz wraz, to znów puszczający w ruch zastygłe na chwilę potoki pojazdów, dawali znać, że działa tu jakiś inny mechanizm, bardziej złożony i nieuchwytny.
Gdy Pierre znalazł się na placu Vendôme, biła godzina dwunasta i przez wpółotwarte stawidła magazynów zaczynały chlustać na ulicę zgiełkliwe fale midinetek. Pierre natężył rozpaczliwie wzrok — czy nie dojrzy w ich tłumie Jeannette. Zwolna rozprószyły się ostatnie.
W chłodnym, jak oranżerja, magazynie odpowiedziano mu, że Jeannette oddawna już tam nie pracuje.
Stropiony, wyszedł zpowrotem na ulicę. Czuł, że zgubił ostatni ślad, że Jeannette zginęła dla niego w czarnym lesie miasta, zginęła na zawsze, że nigdy już nie zdoła jej w nim odszukać.
Napływający tłum zepchnął go na jezdnię, napływające auta odrzuciły go na wątłą kamienistą wysepkę, gdzie, z czubka olbrzymiej śpiżowej kolumny, mały pretensjonalny człowieczek zerkał na rozbijające się u stóp odpryski, bezradny, jak wróbel na słupie telegraficznym.
Naprzeciw, szerokim traktem jezdni, gotowe lada chwila wykipieć z niskich opłotków trotuarów, waliły nieprzejrzane stada charczących, zasapanych aut.
Za uciekającą przodem, rasową i smukłą, jak charcica, Hispano-Suizą, o wystraszonych ślepiach latarni, ociekającą żeńskim sokiem benzyny, z ujadaniem i skowytem, odgryzając się nawzajem i napróżno usiłując przypaść nozdrzami do jej kobiecego podogonia, sadziły majestatyczne, stateczne, jak dogi, Rolls-Royce`y, przysadziste, jak jamniki, Amilkary, brudne i bezpańskie, jak kundle, Fordy i kuse, kurtyzowane, jak fox-terriery, Citroënki; pstra, rozjuszona sfora psów
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.