Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/054

Ta strona została uwierzytelniona.

studnia z przycupniętą na niej okrakiem korbą, omotaną pręgami rudego, zardzewiałego łańcucha; na końcu łańcucha drewniane wiadro, trącące o milę wilgocią, w którem tak wygodnie jest zjeżdżać w czarną, zalatującą pleśnią i zbutwieliną ziemi głąb studni, słyszeć nad sobą coraz wyżej skrzyp rozwijającego się łańcucha, widzieć wgórze małe okrągłe okienko nieba; serce bije mocno, po plecach biega chłodek strachu, a w piersiach — taka radość, że aż ściska w gardle, póki rozlegający się wdole bulgot wody nagłym zimnym skurczem lęku nie da znać, że czas już szarpnąć z całej siły za łańcuch. Wtedy stuletni staruszek-łańcuch, postękując i skarżąc się, pociągnie powoli, z wysiłkiem w górę, wzdłuż czarnych, porośniętych pleśnią i grzybem ścian, ku niebu, ku płaskiej, rozwałkowanej, jak ciasto, jak okiem sięgnąć, przestrzeni, ku wesołym, roześmianym głosom, dzwoniącym tak szeroko na okrągłej i gładkiej, niby płyta gramofonowa, tafli widnokręgu.
Teraz już dźwięk nieoczekiwanego głosu, umiejscowiony w przestrzeni i próbujący poomacku umiejscowić się w czasie, na linji ich wzajemnego przecięcia, przyoblekać zaczynał zwolna kontury określonej ludzkiej jednostki, póki, przełożony zpowrotem na abstrakcyjny język dźwięków, nie skrystalizował się wreszcie w kilku sylabach wyksztuszonego pośpiesznie imienia.
Pierre doznał nagle niebywałej ulgi. Miał uczucie, jakby przez długie godziny ciągnął z głębi własnego wnętrza, jak z ciemnej, zarośniętej brodą pleśni, głębokiej studni, wiadro, pełne drogocennej cieczy, którą obawiał się rozpluskać; ciągnął z nieludzkim wysiłkiem, czując, że lada chwila wypuści je z rąk bezpowrotnie w czarną czeluść, i teraz oto trzyma je w rękach, wydobyte nawierzch, nierozlane, nietknięte.
Wydobyty z takim mozołem z tej głębiny człowiek najwyraźniej nie zdawał sobie wcale sprawy z ciężkiej operacji, jakiej był przed chwilą obiektem, i uśmiechał się