Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/062

Ta strona została uwierzytelniona.

tracił swe znajome kontury, rozpękał się nagle tysiącem szczelin nie istniejących za dnia uliczek, zaludniał się uciekającą w popłochu naoślep armją rozżarzonych lamp, złowieszczemi zjawami płomienistych napisów, skowytem nawoływań potworów o wybałuszonych, ognistych ślepiach.
Zapuściwszy się w ten labirynt, Pierre doznał zawrotu głowy i od razu stracił kierunek. Stare, tak dobrze znane fale podchwyciły go, jak piłkę.
Ostatkiem sił dotarł do małej wysepki i oparł się o kamienny portyk bramy Saint-Denis.
Uliczki dokoła płonęły już kolorowemi bańkami lampjonów jutrzejszego święta. Tu i ówdzie próbowano tańczyć. Trotuary i jezdnie mrowiły się od ciżby przytulonych do siebie par.
Pierre poczuł nagle, jak jakiś podziemny nurt, zamurowany gdzieś, głęboko, przystającemi do siebie szczelnie cegłami ostatnich dni, pręży się w nim i podważa je od spodu, jak, jedna za drugą, odskakują wywalone cegły, trzaska rozsadzony tynk i ciepły czerwony strumien, zatapiając kolejno z takim jaskółczym trudem posklepiane nadbudówki spraw codziennych, zwolna zalewa mu oczy. Przymknął je od wewnętrznego bolu.
Kiedy je otworzył, dostrzegł już tylko migot niezliczonych hotelików, mrowie nalanych krwią, opasłych karków i tysiąc kobiecych profilów, identycznych, jak odbitki jednej i tej samej, tak dobrze pamiętnej twarzy.
Ze wszystkich bram, przytulone do swych apoplektycznych gachów, wychodziły i wchodziły w gorączkowym pośpiechu dziesiątki i setki Żanet, jedna łudząco podobna do drugiej, Jeannette w zaczarowanej ulicy ze zwierciadeł, w żywym lesie o pniach ze spasionych, napęczniałych karków.
Pierre zachybotał cały i zachłysnął się piekącą nienawiścią. Na chwilę, jak daleki odbłysk, zamajaczyła mu między zaciśniętemi palcami wołowa, przeciekająca fałdami