sadła, szyja grubasa z przed hoteliku na Montmartrze i znikła, nie pozostawiając spodziewanego zadośćuczynienia.
Nie! Mało! Cóż znaczy jeden? Tysiąc! Miljon! Wszystkich! Miasto! Skąd wziąć tych olbrzymich rąk, tych kilometrowych palców, co objęłyby jednym uściskiem te charczące, pofałdowane gardziele? Wszystkich! Zmiąć! Powalić! Upić się ich bezsilnym charkotem! Ręce! Skąd wziąć tych rąk?
Naraz niespodziana jasność oślepiającym płomieniem magnezji rozświetliła mu na chwilę mózg, aż stanął osłupiały, oszołomiony i przycichły. Chwilę stał, jak w olśnieniu, potem zawrócił na miejscu i począł iść zpowrotem, ulicami, któremi przyszedł, wprost, przez tłum, jak Chrystus, stąpający po wodzie, olbrzymi i majestatyczny, jakby niósł przed sobą promieniejącą monstrancję swej nienawiści. Czuł, że ludzie ustępują mu z drogi, otwierając przed nim długi szpaler ulic z perspektywą w nieskończoność.
Znalazłszy się napowrót przed zamkniętemi drzwiami instytutu, które opuścił przed chwilą, Pierre spokojnie zadzwonił.
Otworzył mu René, zdziwiony tą nieoczekiwaną powtórną wizytą. Pierre objaśnił mu spokojnie, że zapomniał laski, którą, o ile sobie przypomina, zostawił w laboratorjum.
Weszli na górę po szerokich, chłodnych, jak tunel, kamiennych schodach.
W laboratorjum laski nie było. Pierre poprosił René, by zechciał sprawdzić w innych pokojach, podczas gdy on rozejrzy się jeszcze raz po kątach.
Kiedy, po kilku minutach bezowocnych poszukiwań, René powrócił z niczem, zastał Pierra, szperającego jeszcze za jedną z szaf laboratorjum. Laski nie było.
Pierre przyznał, że, być może, nie zabrał jej wogóle z domu — będzie musiał sprawdzić to nazajutrz — i po raz drugi pożegnał gościnnego przyjaciela, zdziwionego nie na żarty jego wyjątkowem roztargnieniem.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/063
Ta strona została uwierzytelniona.