Nazajutrz był dzień 14 lipca.
Dzielni sklepikarze paryscy, którzy zburzyli Bastylię, by wznieść na jej miejscu brzydką wydrążoną kolumnę „z widokiem na miasto“, dwanaście bistros, trzy domy publiczne dla obywateli normalnych i jeden dla pederastów, obchodzili swój benefis, jak co roku, tradycyjnym, republikańskim tańcem.
Udekorowany od stóp do głów szarfami trójkolorowych wstążek, Paryż wyglądał, jak podstarzała aktorka, przebrana za naiwną wieśniaczkę z odpustu, w ludowej szmirze.
Uiluminowane dziesiątkami tysięcy lampjonów i żarówek place zapełniały się powoli spacerującym tłumem.
Z nastaniem zmierzchu, za przekręceniem niewidzialnego włącznika, jaskrawe rampy ulic zapłonęły galowym światłem.
Na skleconych z desek estradach senni, groteskowi muzykanci, w słusznem przeświadczeniu, że święto jest dniem powszechnego wypoczynku, wydmuchiwali z poskręcanych dziwacznie trąb co pół godziny kilka taktów modnego tańca, odpoczywając po nich długo i skrupulatnie.
Wzbierający tłum, stłoczony w nie mieszczących go wąwozach ulic, falował niecierpliwie, jak ryby w okresie tarcia.
Gdzieniegdzie tańczono. Taniec dwojga sprasowanych w ścisku ciał, z braku miejsca, sprowadzał się zresztą do szeregu rytualnych gestów, dokończanych naprędce i już w samotności w którymś z najbliższych hotelików, jedynych instytucyj prawdziwie demokratycznych, nie świętujących tego święta powszechnej równości.